Rozdział 11. Niebo nad Ostendą


- No i jak teraz stary Ploppy sobie bez nas poradzi? – westchnął retorycznie Henry Vincent znad talerza puddingu.
Siedzieli w mesie oficerskiej, w skupieniu wchłaniając swój posiłek. Od czasu do czasu któryś rzucał ostrożne spojrzenie na porucznika Sinclaira, wyglądało jednak na to, że nie było powodów do obaw.
Tony Scolding odłożył widelec i odwrócił wzrok w stronę iluminatora, za którym leniwie szumiały ołowiane fale. Widok ten budził w nim charakterystyczny spokój, którego nie mąciła nawet świadomość, że gdzieś tam mógł się kryć U-boot. Tu, na okręcie, kajuty były dosyć ciasne, należało oszczędzać wodę i żywność, nie dało się w dowolnej chwili wskoczyć na ciężarówkę i jechać do miasta, a wszelkie spacery były ograniczone powierzchnią pokładu. Z punktu widzenia cywilbandy i szczurów lądowych trudno sobie wyobrazić, że ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby chcieć zamiany wygodnych i bezpiecznych warunków na niewygodne i niebezpieczne, ale Scolding po prostu uwielbiał być na morzu. Nie on jeden, zresztą.
Petycja lotników z Chopham została w końcu rozpatrzona pozytywnie, więc już od kilku tygodni znajdowali się na morzu. Niemal wszyscy przyjęli tę zmianę z entuzjazmem. Tylko Sinclair, który, jako jedyny z eskadry, wstąpił bezpośrednio do RNAS i nie miał wcześniej za sobą służby na okręcie, początkowo cierpiał na chorobę morską, ale z pomocą oficera medycznego udało mu się w końcu przezwyciężyć słabość.
- Ciekawe, co tam teraz urządzą – powiedział Henry Vincent.
- Podobno ośrodek szkolenia pilotów – odrzekł Sinclair. – Tak słyszałem. Idealna fucha dla Fastly’ego, właściwie nic nie musi robić. A obroną wybrzeża i tak zajmą się chłopaki z Felixstowe.
- Tylko psa mi żal – przyznał Dunmore ze smutkiem. – Obu psów.
Tony wstał z miejsca, talerz odstawił na bok.
- Bez obawy – uspokoił Northumbryjczyka. – Już tam je odkarmi Parsons i reszta.
Cała szóstka lotników zabrała ze sobą na morze mechaników z bosmanem Angusem na czele, a także kilku innych przydatnych rzemieślników. Komandor Lionel Fastly pozostał w Chopham z kwatermistrzem Cornwellem, bosmanem Wardem i tą częścią załogi, która nie była bezpośrednio związana z obsługą samolotów. Już wkrótce miała się tam rozlokować jakaś inna jednostka lotnicza. Niektórzy więc z oficerów z żalem wspominali stary dwór w Chopham, który własnym wysiłkiem i za własne pieniądze doprowadzili do stanu, w którym czuli się prawie jak w domu, a teraz mieli tam stacjonować zupełnie obcy ludzie…
- Panowie, teraz jest druga – powiedział Tony. – O czwartej widzimy się w kabinie nawigacyjnej.
Wyszedł z mesy, kierując się w stronę warsztatów. Podążał wąskim korytarzem, mijając marynarzy zajętych swoimi sprawami, i zastanawiał się, jak wyglądały trzewia tej jednostki przed wojną.
Kiedy przed paroma tygodniami eskadra z Chopham stała na nabrzeżu, czekając na okręt, który miał się stać jej domem na najbliższy czas, Scolding ani nie przypuszczał, że będzie to stara, dobra „Evelyn”. Parowiec ten kursował dawniej wahadłowo wzdłuż południowego wybrzeża Anglii, od Plymouth do Yarmouth i z powrotem, wożąc pasażerów, pocztę i jakieś towary. Tony czasami natrafiał na niego, bywając w tamtejszych portach.
„Evelyn” przywiodła mu na myśl Emily Knight. Nie tylko ze względu na pierwszą literę imienia, ale przede wszystkim dlatego, że Scolding widział ów statek tamtego dnia w Brighton, zanim wyciągnął młodego kuzyna Emily ze stawu. Kiedy więc zobaczył „Evelyn” przybijającą do nabrzeża, od razu jego wyobraźnię wypełniła ciemna chmura włosów majacząca spod szafirowego kapelusza, łagodne, smukłe dłonie, ale przede wszystkim oczy, te oczy…
Nie widział Emily od tamtej marcowej wizyty, która okazała się kompletnym niepowodzeniem, o ile można użyć tak oględnego określenia w stosunku do obiadu zakończonego dwiema ofiarami śmiertelnymi. Wątpił, czy miała ochotę jeszcze go widzieć po czymś takim. Nie było w tym żadnej jego winy, ale ciężkie przeżycia robią swoje. Tony sam nie był pewien, czy poznałby Emily, gdyby ją nagle spotkał, na przykład na ulicy. Tak samo, jak nie od razu poznał „Evelyn”, bo gdy parowiec ten przeszedł na służbę Marsa, przekształcono go w bazę wodnosamolotów.
Była to dość popularna koncepcja zwiększania zasięgu hydroplanów, stosowana nie tylko w marynarce brytyjskiej. Gdy w ostatnie Boże Narodzenie piloci morscy wyruszyli do zuchwałego i brawurowego, choć zupełnie nieudanego rajdu na Cuxhaven, startowali właśnie z trzech okrętów tej klasy: „Engadine”, „Riviera” i „Empress”. Na Dardanelach operował zaś tender o dźwięcznej nazwie „Ben-My-Chree”.
Wszystko to były przebudowane statki pasażerskie. Aby zyskać przed nazwą trzy litery „HMS”, także „Evelyn” musiała poddać się gruntownej operacji, która nie polegała jedynie na przemalowaniu jej w bardziej dyskretne barwy. Fakt, że Tony nie od razu rozpoznał jej sylwetkę, wziął się stąd, że za śródokręciem wybudowano hangar, w którym mieściły się wszystkie trzy shorty, a bosman Angus przysięgał, że dałoby się tam upchnąć jeszcze jeden samolot. Na rufie znajdował się niewielki pokład startowy wraz z żurawiem, za którego pomocą hydroplany opuszczano na morze. Aby zaś HMS „Evelyn” miała się czym bronić przed bezpośrednim atakiem nieprzyjaciela, wyposażono ją w cztery działa dwunastofuntowe oraz dwie szybkostrzelne trzyfuntówki przeznaczone do obrony przeciwlotniczej. Na wniosek kapitana Scoldinga obronę powietrzną okrętu wzmocniło jeszcze stanowisko karabinu maszynowego na dachu hangaru. Co prawda w razie napotkania niemieckiego pancernika, czy choćby nawet krążownika, całe to uzbrojenie było równie skuteczne jak osłonięcie się gazetą przed strzałem z pistoletu, ale było lepsze niż nic.
Załoga, łącznie z personelem przeniesionym z Chopham, liczyła niespełna dwustu ludzi. Co ciekawe, żaden z oficerów, poza starszym mechanikiem Stone’em, nie pływał na „Evelyn” wcześniej, w czasach pokoju. Może dlatego, że od załogi okrętu wojennego spodziewano się jednak nieco innego usposobienia niż w przypadku statku handlowego…
Dowódcą był komandor porucznik William Bancroft. Zaczynał zdania od „następnie”, miał w kajucie gramofon i często słuchał arii operowych z niemiłosiernie zdartych płyt. Tony’ego aż zęby bolały, kiedy dochodziły do niego dźwięki pokancerowane przeskakującą igłą, ale gdy zapytał Bancrofta, czy takie zakłócenia mu nie przeszkadzają, usłyszał w odpowiedzi, że nie, ależ skądże. Pierwszy oficer, kapitan Peter Sykes, był oficerem rezerwy, przed wojną służył w marynarce handlowej, ale akurat na innym statku. Oficer artyleryjski nazywał się Wallace i przeważnie milczał, a doktor Edwin Connor był medycyny zdrajca, termometr miał za honor, a z baniek szklanych … Ale nie przytaczajmy tu marynarskiej przyśpiewki, nie mającej zgoła nic wspólnego z prawdą. Faktem jest, że Connor, lekarz po pięćdziesiątce, z ekscentryczną hiszpańską bródką, miał wśród oficerów opinię oszusta i intryganta, ale dobrego chirurga. Na razie jego intryganctwo polegało na tym, że przychodził do Tony’ego i obgadywał Bancrofta, przedrzeźniając go: „Następnie wbijałem młotka gwoździem i walnąłem się w palca”. Nie oszczędzał też pozostałych oficerów, przedstawiając ich Scoldingowi jako bandę ostatnich „prytytywów”, jak sam mawiał. Ponoć był kiedyś oficerem medycznym w akademii morskiej w Dartmouth, skąd go przenieśli za knowania, i teraz ciężko znosił konieczność służby na podrzędnym stanowisku, niegodnym, jak uważał, jego wybitnych talentów medycznych.
Tony nie bardzo wiedział, jak sobie radzić z takim zachowaniem lekarza okrętowego. Trochę się obawiał, że zdecydowana odmowa wysłuchiwania jego filipik może skutkować tym, iż Connor zacznie kopać dołki także pod nim samym, więc znosił go jakoś, kiwając głową i udając, że słucha.
Pomiędzy pokładem i maszynownią a personelem latającym i jego obsługą na ogół nie zachodziło do zadrażnień. Obie grupy załogi koegzystowały pokojowo – dżentelmen z dżentelmenem zawsze się jakoś dogada, nawet pomimo drobnych incydentów. Drugiego dnia rejsu, na przykład, Dunmore postanowił sprawdzić, czy w ciągu miesięcy spędzonych na lądzie nie zapomniał sztuki wspinaczki po takielunku. Wdrapał się więc na sam szczyt masztu, ku oburzeniu Bancrofta, który od tej pory był niezbyt skłonny obdarzać go zaufaniem.
Gdy Scolding poszedł przedyskutować bieżące sprawy z dowódcą okrętu, spotkał na mostku Stephena Davisa. Chłopak całkiem niedawno zdał egzamin na stopień podporucznika i już zdradzał coś w rodzaju talentu nawigacyjnego. W odróżnieniu od Dunmore'a, od razu zyskał więc sympatię wilków morskich („Raczej kojotów!” – wtrąciłby tu Connor).

O szesnastej, zgodnie z ustaleniami, cały personel latający, w towarzystwie Bancrofta i paru oficerów pokładowych, zebrał się w kabinie nawigacyjnej. Wszyscy byli już ubrani do lotu, w bryczesach, pilotkach i ciepłej odzieży. Nawet Henry Vincent nie nosił już o tej porze roku swego charakterystycznego foczego płaszcza, lecz sprawił sobie znacznie praktyczniejszą o tej porze roku czarną dwurzędową kurtkę w podobnym fasonie, jak nosiła reszta pilotów. Co prawda według regulaminu kurtki powinny być brązowe, ale przecież trzeba się jakoś odróżniać od żółtodziobów z Royal Flying Corps, czyż nie? Modzie nie ulegał tylko Sinclair, który do lotów zakładał kożuch do kolan, zapinany na paski.
Od kiedy wyszli w morze, ich służba miała dość rutynowy charakter. „Evelyn” przemierzała Morze Północne, wypuszczając od czasu do czasu wodnosamoloty na patrole. Czasem widziało się nieprzyjacielskie okręty, czasem przychodziło doglądać własnych jednostek, najczęściej jednak w ogóle Scolding i Vincent nie spotykali nikogo. Dopiero przed czterema dniami nadszedł rozkaz. Nareszcie miało się coś zdarzyć…
Ale nie tak szybko. Przez pierwsze dni mocno wiało i stan morza kompletnie uniemożliwiał start. Trzeciego dnia było już spokojniej, jednak ledwo udało się opuścić samolot Dunmore'a na wodę, nadeszła większa fala i zalała maszynę, więc lot trzeba było znowu odwołać. Ale już trzeciego dnia wypogodziło się całkowicie.
- No więc przypominam – odezwał się Tony, wskazując na mapie położenie „Evelyn” oraz cel lotu. – Nadlatujemy nad Ostendę od północnego wschodu i mamy nadzieję, że nie będą się nas spodziewać z tamtej strony. Podchodzimy w szyku, rozdzielamy się nad celem, a wracamy znów w szyku. Obowiązują oczy naokoło głowy u wszystkich.
- Zwłaszcza u obserwatorów – wyrwał się Vincent.
 - W pierwszej kolejności grzmocimy U-booty – zapowiedział Scolding. – Jeżeli ich nie będzie – inne okręty, im większy tonaż, tym lepiej. A gdyby mimo wszystko się tak zdarzyło, że nie zastaniemy żadnych, to już cokolwiek. Nie mamy prawa wracać z bombami.
- I komu by się zresztą chciało targać je z powrotem – zauważył Dunmore. Spod jego rozpiętej kurtki ostentacyjnie błyskała żółcień kupionej prywatnie kamizelki ratunkowej.
Scolding przetoczył swój wzrok po kolegach.
- Każdy ma po cztery stufuntówki pod kadłubem i jedną dwudziestkę w kabinie obserwatora – przypomniał. – Bardzo proszę bez niepotrzebnych popisów. Wyrzucamy wszystko i zaraz wracamy na „Evelyn”.
- Ale ostrzelać ich chyba można? – zapytał podporucznik Davis.
- W granicach rozsądku – odrzekł Tony. – Nadajnika tym razem żaden z nas nie weźmie, więc miejmy nawzajem na siebie oko, bo jak ktoś się zgubi, będzie zdany na siebie.
- Następnie będziemy się kierować prosto na zachód – poinformował Bancroft. – Od miejsca, w którym jesteśmy teraz.

Dopinając odzież ochronną i sprawdzając po kieszeniach, czy wszystko jest na miejscu, udali się na rufę. George Angus kierował tam pracą marynarzy, którzy wyciągnęli już  hydroplan Tony’ego i właśnie zajmowali się prostowaniem jego skrzydeł, do tej pory złożonych wzdłuż kadłuba. Bomby były podwieszone na specjalnym metalowym wysięgniku między pływakami, marynarz Flynn stał opodal z torbą na magazynki do lewisa, gotów załadować karabin i zostawić resztę w kokpicie, kiedy tylko koledzy skończą z ustawianiem płata.
Scolding spojrzał na spokojną taflę morza, a potem na kolegów.
- Czy ktoś się źle czuje? To jest ostatni moment, kiedy może zrezygnować.
Nikt nie potwierdził.
- Do roboty, panowie! – zawołał Dunmore. – Najwyższy czas dać Hunom nauczkę!
- Wrócimy, jak skończymy – Tony zwrócił się do dowódcy HMS „Evelyn”. – Nie odpływajcie tymczasem za daleko.
- Będziemy płynąć powoli – zapewnił go Bancroft. – Następnie zwiększymy prędkość, jak już wrócicie. Powodzenia.
- Szczęść Boże, kapitanie – powiedział Sykes ciepłym, melancholijnym tonem i odszedł na bok.
Tony szybko zajął miejsce za sterami, podczas gdy marynarze podwieszali samolot do żurawia. Henry Vincent skoczył do kokpitu, ale nie wsiadł. Zajrzał tylko, żeby sprawdzić, czy niczego nie brakuje, i stanął na lewym pływaku, obok pilota. Scolding poczuł lekkie szarpnięcie w górę, po czym hydroplan zaczął się unosić. Kołysał się niepewnie na wietrze, więc Tony spoglądał na Vincenta z lekką obawą, aby ten przypadkiem nie dał się zdmuchnąć, choć był to zbyteczny lęk, skoro nie pierwszy raz obserwator wykonywał tę sztukę. Wreszcie pokład startowy HMS „Evelyn” usunął się spod maszyny Tony’ego, która, nadal kiwając się złowieszczo w lewo i w prawo, w końcu osiadła na falach. Od tej pory kołysała się w górę i w dół.
Henry zamaszyście zakręcił śmigłem. Scolding odczekał chwilę, aż obserwator zajmie miejsce w kabinie, i dopiero wtedy zwiększył obroty. Short rzucił się do przodu, podskakując lekko na falach. Tony’emu przyszło na myśl puszczanie kaczek… Ściągnął do siebie wolant i wzbił się w powietrze! Kolejny raz się udało…
Teraz zaczął zataczać kręgi, czekając, aż Dunmore i Sinclair także wystartują i wszystkie trzy maszyny utworzą klucz. Przy okazji Tony oswajał ciężar bomb. Samolot będzie z nimi nieco wolniejszy, mniej zwrotny, za to droga powrotna powinna pójść szybciej.
Drugi samolot wzbił się, Dunmore próbował wykręcić figlarną beczkę, ale obciążenie mu nie pozwoliło, więc zadowolił się gwałtownymi przechyłami na obie burty, jakby machał skrzydłami. Kiedy i Sinclair znalazł się już ponad wodą, Tony obejrzał się raz jeszcze na malejący kształt „Evelyn” i poprzez Vincenta dał tamtym znak, żeby zajęli miejsca w szyku.
Lecieli ponad spokojnym morzem, a Tony’ego ogarniało dziwne podniecenie. Do tej pory kontakty z nieprzyjacielem były rzadkie, nieplanowane; teraz mieli zaatakować Niemców na terytorium kontrolowanym przez nich, w okupowanej Belgii. Wreszcie pokażemy tym Hunom, panowie! Prędkość go upajała, wola walki przeplatała się z lękiem przed niebezpieczeństwem, dla którego skąpy listek figowy stanowiło jedynie przekonanie, że „może tym razem się uda”. Gdyby jeszcze dodać do tej mieszanki alkohol, efekty mogłyby być prawdziwie niebezpieczne. Tony był na tyle odpowiedzialny, że nigdy nie zażywał mocnych trunków przed lotem. Od rana, sposobiąc się do akcji, wypił tylko dwie herbaty, ale i tak nie dałby głowy za to, że w tym momencie jest trzeźwy…
Spojrzał za siebie. Henry Vincent siedział w skupieniu plecami do pilota, ale Scolding był pewien, że obserwator jedną ręką przytrzymuje lornetkę, a druga spoczywa na chwycie karabinu, może nawet pieszczotliwie gładzi język spustowy. Drogi Cejloński Storczyk wróci znad Ostendy cały i zdrowy, już dowódca eskadry o niego zadba… Na tle odzianych w czarną skórę pleców Vincenta łopotała niewielka chorągiewka, bandera wojenna Wielkiej Brytanii w miniaturze. To był właśnie jego pomysł na ozdobienie maszyny. Tony powiódł wzrokiem po samolotach kolegów. Sinclair wyglądał na skupionego, o ile w ogóle coś w tym rodzaju dało się odczytać z niewielkiego kawałka twarzy, którego nie zasłaniała pilotka ani okulary ochronne. A Dunmore? Ten da sobie radę, tylko trzeba uważać, żeby nie natknął się na niemiecką stodołę…
Lecieli równo, choć ociężale, bo ładunek bomb nie tylko zwiększał ich masę, ale w dodatku stawiał większy opór powietrzu. W odpowiednim momencie wszystkie trzy maszyny, nie łamiąc szyku, zręcznie wykonały zwrot na południowy zachód, ku Ostendzie…
Kiedy w oddali zamajaczył pejzaż belgijskiego portu, Tony poczuł ciężar w żołądku. Tu się wszystko zdecyduje: czy ten dzień będzie ostatnim, czy jeszcze niekoniecznie? Może chociaż spojrzy w twarz przeciwnika… Dość tego mazgajstwa! Naprzód!
Starali się podchodzić niezbyt wysoko, żeby nie wyróżniać się zbytnio na tle horyzontu, ale Niemcy jednak ich dostrzegli. Na brzegu, jeden po drugim, rozkwitły błyski wystrzałów i niemal w tym samym momencie coś z niesamowitą prędkością przeleciało obok maszyny Tony’ego.
- Juchy!!! – krzyknął Henry Vincent, nie wiadomo, ze strachu, czy w bojowym szale, obracając karabin na prawą burtę.
Scolding poderwał samolot, zmusił silnik do jeszcze większego wysiłku. Leciał prosto w paszczę lwa i jeszcze się cieszył! Działa broniące podejścia do Ostendy huczały, pociski mknęły zuchwale pod górę, wytracały impet i spadały pomiędzy fale, a niektóre z nich nie spadały, lecz w powietrzu eksplodowały w obłoczkach czarnego dymu, zaś brytyjskie maszyny cięły powietrze, zmierzając w przeciwnym kierunku.
Wznieśli się wyżej, zwiększyli odstęp między sobą, Dunmore na lewo, Sinclair na prawo. W dole za sobą pozostawili zaskoczonych, zgrzanych artylerzystów, teraz cienie hydroplanów falowały po zabudowaniach portowych. Między budynkami biegali niemieccy marynarze, krzyczeli, próbowali się kryć. Wartownicy i jacyś inni żołnierze strzelali z karabinów do szerokoskrzydłych sylwetek, ale Scolding i jego klucz wzbili się już dość wysoko, by nie obawiać się ognia broni ręcznej. Armaty to co innego, one mogłyby dosięgnąć shorta nawet na maksymalnym pułapie… Dunmore przechylił się na prawą burtę, aby wdać się z Niemcami w burzliwą wymianę zdań, a chwilę później Tony usłyszał terkot lewisa za swoimi plecami, gdy Vincent omiatał nieprzyjaciela znajdującego się nieco dalej.
W dole otworzyła się przestrzeń basenu portowego. Były tam U-booty – kilka cielsk z szarego metalu spoczywało przy nabrzeżach, a kolejne właśnie sunęło torem wodnym. Załoga na pokładzie, wzięta zupełnie z zaskoczenia, miotała się gorączkowo, tak samo zresztą, jak wszyscy inni wokoło. Tony runął na okręt jak wygłodniały bielik, obniżając lot, w uszach szum krwi zagłuszał warkot silnika i krótkie, lecz uporczywe serie kaemu. Ale nie zdążył zbombardować Niemca. Kątem oka ujrzał na brzegu kolejną armatę, której lufa właśnie obracała się ku niemu. Oporopowrotnik zadrgał, a Scolding wykonał gwałtowny zwrot, byle tylko uniknąć trafienia…
Udało mu się. Czuł zimny pot spływający spod pilotki, zacisnął ręce na wolancie i zrobił silny zwrot w lewo. W tym momencie rozległ się huk kilku eksplozji: to bomby Dunmore’a spadły na okręty zacumowane przy zachodnim nabrzeżu. Kłęby czarnego dymu, jedne rozchodzące się leniwie, inne z pośpiechem buchające do góry, zasnuły widok na tamtą stronę…
Henry cały czas pruł do U-boota zaskoczonego na środku basenu, wiążąc go ogniem, aż Sinclair nadleciał i poczęstował nieprzyjaciela swoim ładunkiem. Fontanny wody wzbiły się bezlitośnie wokół okrętu, zatrząsł się, jakby gigantyczny pies złapał go w zęby i zaczął tarmosić. Sinclair wyszedł z zakrętu, nadleciał nad budynki portowe, pozwalając Davisowi zrzucić dwudziestofuntową bombę na cokolwiek. Młody podporucznik wyrzucił ją z kokpitu, aż rąbnęła w dużą murowaną halę, a zwolniony ze śmiercionośnego ładunku hydroplan wzbił się ponownie, by ujść niebezpieczeństwa, i skierował się na południowy zachód.
W pewnej chwili Tony zdał sobie sprawę, że ma już dość. Wracać, natychmiast wracać! Ale przecież jeszcze jako jedyny nie wykonał bombardowania, chociaż był dowódcą… Rzucił okiem w lewo, w stronę złowrogiej armaty, ale nie musiał się nią martwić, bo najwyraźniej właśnie Dunmore nad nią nadlatywał. Scolding obrał więc za cel grupę małych okrętów pomocniczych, która stała przy wschodnim nabrzeżu basenu. Obniżyć lot jeszcze raz, zobaczyć choćby białka ich oczu… To była pewna przesada, jednak Tony mógłby przysiąc, że był w stanie rozróżnić trwogę na twarzach Niemców.
Taak! Bomby poszły! Hopsasasa! I znów wolant do siebie, znów zwrot! Dwie pozostałe maszyny, pozbawione ładunku, ograniczały się do ostrzeliwania Niemców z broni pokładowej. Jazda z tym, przecież nie będą na niego czekać! Tony poprowadził samolot ku zachodowi, poza dym, zgiełk i eksplozje. Jak najszybciej znaleźć się znów na pokładzie, w przytulnej kajucie, niech Bancroft nastawi jedną ze swoich zdartych oper…
- Bodaj to… – rozległ się głos Vincenta. – Wyrzuciłem lornetkę zamiast bomby!
- A głowy nie wyrzuciłeś? – odkrzyknął Tony nieuprzejmie, ale to nie był czas i miejsce ani na zachowywanie form, ani na branie przytyków do siebie. Wznieśli się jeszcze raz, tym razem finałowo. Armaty przeciwlotnicze ujadały z różnych stron, Scolding jednak nie miał zamiaru się z nimi bawić. Maszyna na moment przechyliła się na bok, Henry wyrzucił na pobliskie budynki tę ostatnią dwudziestofuntówkę (jaki w ogóle był sens zabierać to dziadostwo?), a wraz z nią Tony’emu spadł kamień z serca. Już! Można wracać!
Dogonił kolegów, wyszedł na prowadzenie i pociągnął klucz za sobą w stronę tego punktu na morzu, gdzie prawdopodobnie mogła się znajdować HMS „Evelyn”.
I wtedy pojawiły się samoloty. Widocznie alarm dotarł do nich z opóźnieniem, a może Niemcy mieli problemy z poderwaniem swoich maszyn w powietrze, ale w końcu wzlecieli i już dwie skrzydlate sylwetki wychynęły spoza czarnych zarośli dymu. Smukłe, zgrabne jednopłaty, szybkie i zwrotne, zbliżały się z zatrważającą prędkością, próbując oskrzydlić Brytyjczyków z obu stron.
Henry Vincent nie zastanawiał się zbyt długo i od razu pociągnął po nich z lewisa. Seria była krótka, bo jak na złość skończyły się naboje. Vincent zdjął magazynek, wyrzucił za burtę i błyskawicznie, w tempie zaskakującym nawet jego samego, założył kolejny. Gdy tylko jeden z Niemców, zataczając łuk, odsłonił kawałek burty, obserwator z Cejlonu nacisnął spust i przytrzymał. Przeciwnik trzasnął i z pióropuszem dymu zwalił się w odmęty. Ten drugi jednak nie zamierzał się poddać. Choć leciał za Dunmore’em, teraz wykonał ordynarny zwrot i oblał samolot Tony’ego ołowianym ukropem. Scolding słyszał świst kul, a potem trzask, gdy jedna z nich utkwiła w górnym płacie. Vincenta coś rzuciło do tyłu, puścił krótką serię na oślep i skulił się w kokpicie.
Dunmore próbował zejść w dół, aby uderzyć Niemca w podbrzusze, lecz tamten był po prostu za szybki. Wymknął się Northumbryjczykowi, przemknął pod gradem pocisków, którym zasypywał go podporucznik Davis, i wsfrunął Tony’emu przed nosem. Scolding brutalnie przekręcił wolant, chcąc wyjść ze strefy rażenia, ale tamten puścił w niego serię. Od przodu, nie z tylnego kokpitu, którego w tej maszynie w ogóle nie było. Szczęściem dla Tony’ego, rozrzut miał całkiem spory. Sinclair tymczasem odwrócił się burtą do Niemca, pozwalając Davisowi oddać kolejną salwę, a Dunmore okrążył przeciwnika od drugiej strony. Ten jednak uciekł w górę, nie zamierzając czekać, aż Brytyjczycy dokończą manewr, i ostrzelał Sinclaira.
Tony puścił się na spotkanie przeciwnika, markując zwroty. Nie miał większej nadziei, tamten był za szybki, aby go dogonić, a skoro strzelał od przodu, to przecięcie mu drogi mogło się skończyć tragicznie… Jednak z tych rozmyślań wyzwolił go Matthews. Niemiec snadź zanadto zaufał swojej przewadze technicznej i próbując zaatakować Dunmore’a od góry, wystawił się na strzał jego obserwatora. Matthews chlasnął po nim serią i lewe skrzydło przeciwnika rozpadło się w strzępy niczym wędzona makrela pożerana przez kota. Niemiec obrócił się na drugi bok, runął i ocalałym skrzydłem wbił się między fale, aż zamknęły się nad nim…
Scolding chwycił skraj szalika i otarł gogle. Niemcy stają się coraz szybsi, coraz niebezpieczniejsi. Zadanie wykonane, teraz szybko do domu, zanim przyleci ich tu więcej… Obejrzał się. Znad portu w Ostendzie buchało kilka słupów dymu, jakby kilku Mojżeszów zabłądziło tam jednocześnie ze swoimi narodami wybranymi w drodze do Ziemi Obiecanej.  Rzut oka na Vincenta – Henry już się nie kulił, przybrał pozycję bardziej wyprostowaną, chyba wszystko z nim było w porządku.
Dwa pozostałe hydroplany przepuściły Tony’ego, pozwalając mu zająć pozycję na czele. U Dunmore’a w belce ogonowej zionęła dziura wielkości pięści. Scolding skrzywił się boleśnie, ale cóż, jeżeli tylko szlag nie trafił cięgien, to powinno z nim być wszystko w porządku. A Sinclair? Leciał trochę pod słońce i zanim zszedł w dół, wyrównując wysokość z pozostałymi, widać było, jak światło przenika poprzez podziurawione w paru miejscach skrzydła.
Powoli bitewne podniecenie ustępowało, a na jego miejscu pojawiał się skondensowany lęk. Byle tylko wrócić na okręt, wylądować i odpocząć… Lecąc do boju, Tony cały czas miał nadzieję, że może tym razem się uda, i rzeczywiście się udało.

Na rufie HMS „Evelyn”, za hangarem, bosman Angus, starszy marynarz Durrow i maszynista Holwell muskali wzrokiem horyzont.
- Co zrobimy, jeżeli nie wrócą przed zmierzchem? – zaniepokoił się Durrow.
- To zapalimy reflektory – odpowiedział Angus spokojnie.
Holwell dokończył papierosa, wyrzucił niedopałek za burtę.
- Przy reflektorach będziemy widoczni jak na tacy – zauważył. – Akurat w sam raz dla jakiegoś U-boota.
- Nie fanzol, Holwell – George Angus zachowywał spokój. – U-booty nie mogą być wszędzie. Kapitan powiedział, żeby zapalić reflektory, to zapalimy. Chyba nie zamierzasz kwestionować jego poleceń, co?
- Samolot na horyzoncie! – krzyknął ktoś.
W rzeczy samej, od sterburty dało się zauważyć ciemny punkcik, który stawał się coraz większy w miarę, jak się na niego patrzyło. Angus zamarł, potem rzucił okiem na dach hangaru i złowił grymas na twarzy pełniącego akurat służbę przy kaemie Dave’a Uptona, który natychmiast, tak na wszelki wypadek, obrócił swoją broń w stronę obiektu na niebie i sprawdził, czy taśma się nie zacina.
Przez chwilę trwało wypełnione niepewnością oczekiwanie, kiedy nie wiadomo było, czy to kapitan Scolding i jego towarzysze wracają, czy może „Evelyn” została wypatrzona przez niemieckich lotników. Potem nastała ulga, gdy dało się już rozróżnić charakterystyczne szerokoskrzydłe sylwetki hydroplanów Shorta. Kiedy pierwsza z maszyn rozcięła pływakami wodę, ramię żurawia już wyciągało się ku niej powitalnie.
Scolding zgasił silnik i pozwolił się wciągnąć na pokład, gdzie do samolotu zbiegła się natychmiast grupa marynarzy z obsługi pokładowej. Byli też oficerowie. Tony wstał, podniósł gogle.
- No i jak? – wołał komandor Bancroft.
- Doskonale! – odpowiedział Scolding, wykonując gest podcinania gardła. W oddali Sinclair z powodzeniem wodował i czekał na swoją kolej na podniesienie.
Tony wysiadł z kokpitu, jego obcasy stuknęły o pokład. Czuł się dziwnie ociężały, trochę też zdrętwiały mu nogi.
- Dobra, Vincent, wyskakuj! – zawołał z entuzjazmem.
Henry wstał, lewą ręką jakoś dziwnie trzymając się pod żebrem. Próbował wyjść z kokpitu, ale zatoczył się i upadł z powrotem na siedzenie. Scolding podbiegł do niego zaalarmowany. Porucznik Vincent, nadzwyczaj pobladły, wciąż przyciskał do boku złożoną mapę, która przesiąkła już krwią.
- Mamy rannego! – krzyknął Tony.
Razem z Bancroftem ostrożnie podnieśli obserwatora i pomogli mu wyjść z samolotu. Henry Vincent zagryzał wargi, posykiwał, oczy miał chyba zamknięte. Krew przeciekała między jego palcami i spływała w dół kurtki, rubinowe krople skapywały na pokład. Doktor Connor natychmiast podbiegł, kazał zdjąć rannemu pilotkę.
- Jezu słodki! – zajęczał. – Co za owca kompletna, mapą próbował krwawienie zatamować! Na stół z nim, szybko!

6 komentarzy:

  1. Dzień dobry, ja wpadam z szybkim komentarzem, bo niby przeczytałam ten rozdział w dniu publikacji, a jednak pojęcie "wolnego czasu" trochę u mnie ssie. :)
    Widzę, że wzięłaś sobie do serca napomknięcia o braku mocnej akcji, bo dostarczyłaś mi w tym rozdziale takich wrażeń, że ho ho ho. Naprawdę, uwielbiam sposób, w jaki opisujesz walkę, a masz trudniejsze zadanie, bo ona dzieje się w powietrzu. Doskonale tym wszystkim operujesz, twoje opisy pozwoliły mi widzieć wszystko, jakbym sobie to oglądała na żywca. Pod tym względem zdecydowanie wymiatasz.
    Fajnie też, że Tony sobie przypomniał o Emily - coś słuch o niej ostatnio zaginął, nie? A urwałaś jej wątek w bardzo ciekawym momencie i nie będę ukrywać, że od tamtej pory z niecierpliwością czekam na jakąś scenę z nią. A najlepiej to z nią i Tonym, jeśli wiesz, co mam na myśli (a na pewno wiesz :D).
    Jakoś wydawało mi się, że prędzej postrzeliłabyś Scoldinga we własnej osobie albo takiego Dunmore'a, a tutaj padło na Vincenta! Niby wiem, że go nie zabijesz (nie pozwalam), ale jednak wewnętrzny niepokój we mnie pozostaje. Tak jakoś. Natomiast doktor Connor wymiata ze swoimi tekstami (choć w sumie to czym Henry miał tamować krwotok, skoro pod ręką miał tylko mapę?). Owca kompletna z tego doktorka. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze raz napiszę, że uwielbiam twoje komentarze, a oczekiwanie na nie również jest czymś fajnym, więc nie mam problemu z tym, że nadchodzą z pewnym opóźnieniem, chociaż oczywiście czasem lepiej pisać na gorąco, aby wrażenia się nie zatarły.
      O Emily faktycznie ostatnio słuch zaginął, może dlatego, że z jej wątkiem się czuję niepewnie i czasem wydaje mi się, że czytelnicy nie bardzo ją lubią... Trzeba będzie coś z tym zrobić. Mam ostatnio spory przypływ weny, więc może jakoś ruszę te moje postacie do przodu.

      Usuń
    2. Jak to miło słyszeć, że mój nieogarnięty słowotok może komuś sprawić przyjemność! <3
      Czytelnicy siłą rzeczy nie mogą lubić Emily, bo było jej tak niewiele, że nawet nie dałaś nam w sumie możliwości, żeby zobaczyć, jaka ona jest. Ja na przykład w tej chwili pamiętam, że chyba jakaś taka niezbyt gadatna była w towarzystwie i ma fiołkowe oczy, bo to powtarzasz co jakiś czas. Myślę, że jak dasz jej trochę więcej czasu antenowego, to ona da się lubić, bo skoro Tony się w niej zabujał, to my też możemy. :D

      Usuń
    3. No właśnie zamierzam dać jej więcej czasu antenowego, ale jakoś tak z pewnymi oporami, bo 1) jeszcze nie mam pewności, jak go wykorzystam, 2) występuje obawa, że poprowadzę ją tak beznadziejnie, że odbiorcy zupełnie mnie opuszczą. Tak bardzo nie chcę z niej robić standardowej firanomimozy nr 56003, że lękam się, aby nie przefajnować w drugą stronę... No ale, jak mawiał blisko trzydzieści lat po opisywanych wydarzeniach niejaki David Stirling, "Who dares wins" :D Najbliższa przyszłość pokaże, co będzie dalej.

      Usuń
    4. Firanomimozy są fajne. :D Tzn. ja sama mam okrutną tendencję do tworzenia nieżyciowych, niezdecydowanych bohaterek o nie do końca dającym się określić charakterze (taka moja Kitty z origin of love na przykład). I uwierz mi, też mam pełno obaw przy niej, choć to moja główna postać, a u Ciebie Emily siedzi na dalszym planie. Tak więc tego, ja ogółem zachęcam, żebyś robiła ją tak, jak Ci serducho podpowiada, bo z doświadczenia wiem, że wtedy zawsze jakoś to wychodzi. I przy okazji trudno mi uwierzyć, że skoro stworzyłaś takiego boskiego Vincenta, Scoldinga czy Dunmore'a to byłabyś w stanie zawalić płeć żeńską. :D

      Usuń
    5. No więc chyba będę robić według swojego dotychczasowego założenia i bardzo proszę trzymać kciuki, żeby Emily mi wyszła (bo jak na razie mam wrażenie, że jej matka, postać w końcu z jeszcze dalszego planu, ma sporo więcej charakteru). Mam nadzieję, że rozdziały z jej udziałem nie będą się składać w większości z monologów wewnętrznych... :)

      Usuń