Rozdział 61. Zakazany obowiązek


Steven Parsons, kucharz bazy lotniczej Chopham, przygotowywał obiad. Polegało to na tym, że siedział przy stoliku w kącie i jadł pieczeń w gęstym sosie, a od czasu do czasu pokrzykiwał na pomocników, którzy dokładali do pieca, podgrzewali wodę, kroili mięso czy obierali warzywa. Od czasu rozbudowy bazy miał do dyspozycji dwóch stałych podkuchennych, do których rotacyjnie dołączali mechanicy lub marynarze z obsługi bazy, czasami za karę.
Zaskrzypiały drzwi na podwórze.
– Co znowu? – zawołał kucharz.
– „Co znowu, panie bosmanie” – poprawił George Angus.
Parsons miał stopień podoficerski i pamiętał Angusa jeszcze sprzed awansu, przez co trudniej mu było wyrobić w sobie szacunek dla wyższej rangi i wciąż traktował brodatego Szkota jak równego sobie.
– Słuchaj no – przemówił Angus. – Co dziś na obiad?
– Potrawka z baraniny – odparł kucharz, nie zachowując właściwych form i nie patrząc nawet na bosmana.
– Drugi tydzień żremy pieczeń z baraniny, a teraz dla odmiany potrawka! – zauważył gorzko szef mechaników. – My jak my, ale że tobie się jeszcze nie znudziło dzień w dzień gotować to samo?
– Daj spokój, Angus. Mogę wrzucić do garnka tylko to, co mam w spiżarni.
– To ciekawe – skrzywił się bosman. – Westbury mi powiedział, że u oficerów dziś zupa żółwiowa. Dlaczego wy tu nie gotujecie takich rzeczy?
– Zastanów się, człowieku! – odpowiedział Parsons. – Skąd ja ci wezmę żółwia w Suffolk?
– A myślisz, że Westbury skąd wziął? Pewnie, że z cielęciny.
– Też rzadki towar. Oficerów na coś takiego stać, ale wejdź do spiżarki i sam zobacz, co dostaję w przydziale.
Bosman rozejrzał się po kuchni, podniósł z kredensu jedną z konserw mięsnych.
– Wołowina – stwierdził, podrzucając puszkę. – Przynajmniej z nazwy. Jak mi z tego świństwa zrobisz zupę żółwiową, to sam cię zarekomenduję do awansu.
– Człowieku… – westchnął Parsons, lecz Angus wcisnął mu puszkę do rąk i bez słowa wyszedł.
W hangarze zawsze było coś do roboty. Samoloty wciąż się psuły, a nawet mimo tego inżynier Turnbull dbał, żeby mechanikom nie brakowało zajęcia. Angus i jego ludzie pomagali też kwatermistrzostwu w naprawach innego rodzaju. Ron Boswell niedawno wykonywał prace podwodne przy remoncie jednego z pomostów startowych, a sam bosman naprawił nawet zepsutą ciężarówkę. Byli chętni pomóc każdemu, z jednym wyjątkiem: mechaników eskadry A, u których starszym był John Throat. Angus uważał, że były kowal i jego podwładni powinni radzić sobie sami.
Szef mechaników spojrzał na niebo na zachodzie i dostrzegł w oddali samotną sylwetkę hydroplanu. Kapitan Roelofs wracał, koniec przerwy, trza pogonić chłopaków.
Przed hangarem, w bok od pasa startowego, stał jeden z nieuportów, na którym ostatnio nikt nie chciał latać, bo ster kierunku ciężko chodził. Maszyna o nazwie własnej „Ellaline” stała w tym miejscu od rana, kiedy to porucznik Thorne-Stevens omal jej nie rozbił, wracając z patrolu. Robota była banalna, ale Throat i jego ludzie mieli co innego do roboty, a może po prostu im się nie chciało: w dywizjonie był wprawdzie jeden niesprawny myśliwiec, ale też jeden z pilotów został uziemiony. W cieniu rzucanym przez skrzydła samolotu mechanicy chronili się teraz przed słońcem, słuchając opowieści Rona Boswella.
– Innym znów razem w Hankou przegrałem dziesięć wenów – mówił nurek –  kiedy jeden stary Chińczyk założył się ze mną, że się ugryzie w oko.
– Opowiadasz! – powątpiewał Tim Pegg.
– Wyjął sobie oko i ugryzł. Szklane miał.
– A to skurczybyk!
– Wtedy założył się ze mną o drugie dziesięć wenów, że się ugryzie w drugie oko.
– Niemożliwe – wtrącił Clarke. – Drugiego nie mógł mieć szklanego.
– Też tak myślałem! A on na to wyjmuje sobie szczękę i gryzie się nią w drugie oko.
Angus wkroczył szybko pomiędzy podwładnych.
– Dobra, chopy, koniec przerwy. Biegiem na pomost!

Przybiwszy do brzegu, Pieter Roelofs wysiadł na pomost. Henry Vincent wyskoczył zaraz po nim. Musiał przyznać, że Afrykaner coraz lepiej sobie radził i mógł stać się najlepszym pilotem w eskadrze A, nie licząc komandora Filgate'a. Dowódcy dywizjonu nie można było odmówić kompetencji jako lotnikowi, choć Cejloński Storczyk nie miał o nim najlepszego zdania jako człowieku. Ten dżentelmen stanowczo za bardzo kojarzył mu się z domem rodzinnym. Może to on powinien zostać narzeczonym Josephine? Pasowaliby do siebie.
Od paru tygodni kapitan Scolding był objęty zakazem lotów, oficjalnie z powodu problemów zdrowotnych. Henry oczywiście wiedział, że prawdziwą przyczyną była niechęć, jaką do jego przyjaciela czuł dowódca dywizjonu. Niechęć tym bardziej irracjonalna, że po wypadku Traylora w eskadrze B pozostało już tylko dwóch sprawnych pilotów, czyli Braeburn i Dunmore, za którym, nawiasem mówiąc, komandor podporucznik Filgate także nie przepadał. Sytuacja nieco się poprawiła po powrocie Traylora ze szpitala, ale tylko na pozór. Filgate kazał mu bowiem tymczasowo przejąć dowodzenie eskadrą. W ten sposób uraził dwóch pozostałych, bo Dunmore był starszy stopniem i w dodatku sporo wyższy, a Braeburn w dalszym ciągu miał o Traylorze zdanie jak najgorsze i jak sam twierdził, flaki mu się wywracały na samą myśl o tym, że miałby być jego podwładnym.
Wszystko to skutkowało kompletną dezorganizacją pracy w jednostce, a im większy panował bałagan, tym bardziej Filgate był zdenerwowany i zarzucał Scoldingowi, że nic nie robi. Trudno, żeby Tony miał coś poradzić w sytuacji, kiedy nie wolno mu było uczestniczyć w patrolach. Przykładał się jednak, jak mógł. Przede wszystkim nie zapominał o szkoleniu mniej doświadczonych pilotów z eskadry A. Nakazał więc swoim obserwatorom – Vincentowi, Howlettowi i Borkerowi – aby w przypadkach, gdy zdarzy im się latać z tamtymi pilotami, bez wahania poddawali ich krytyce, wskazywali najważniejsze błędy i po wszystkim składali mu raporty. O ile porucznik Roelofs radził sobie coraz lepiej, to Edmund Thorne-Stevens momentami zachowywał się tak, jakby nie do końca panował sam nad sobą, a co dopiero nad samolotem. Dał się zauważyć jego brak kontroli nad spożyciem alkoholu, lecz jakakolwiek próba wspomnienia o tym Filgate'owi musiała prowadzić do eskalacji konfliktu.
Dzień był słoneczny i bardzo ciepły, więc Henry początkowo szukał Tony'ego na wydmach. Potem przypomniał sobie, że dowódca poprzedniego dnia kazał zabrać stamtąd biurko, a prócz tego ciągle obciążał kapitana Scoldinga papierkową robotą. Należało więc zajrzeć do dworu.
Tony siedział w jednym z pokojów na poddaszu i rzeczywiście którąś już godzinę pracował nad dokumentami powierzonymi przez Filgate’a. W pokoju było duszno, a on sporządzał raporty, sprawdzał i nanosił poprawki we wcześniejszych dokumentach, układał je chronologicznie, a nawet poprawiał pisownię. Im więcej miał do wykonania, tym mniej mu się chciało. Co jakiś czas upewniał się, ile mu jeszcze zostało, i za każdym razem tracił nadzieję. Każdy kolejny dokument wydawał się dłuższy od poprzedniego.
Nie nadawał się do siedzenia za biurkiem! Był przecież pilotem, powinien prowadzić eskadrę albo w najgorszym razie samodzielnie prowadzić patrol, wpatrywać się w rzeźbę terenu tysiące stóp pod sobą, a nie w pisma sporządzane przez półpiśmiennych oficerów, którzy przewinęli się przez Chopham pod jego nieobecność. Zresztą dokumenty komandora Filgate'a wcale nie były lepsze. Czytając je, Tony słyszał w głowie jego suchy, bezduszny głos.
Czuł, że został potraktowany niesprawiedliwie. Odcięcie go od lotów odebrało mu sporą część zadowolenia z życia. Kiedy nie siedział nad papierami albo nie pełnił wachty, włóczył się bez celu po jednostce, szukając jakiegoś zajęcia i usiłując utrzymywać autorytet wśród marynarzy. O urlopie czy wychodnym nie było mowy. Zdawało mu się, że był w niewidzialnym więzieniu.
Co gorsza, kapitan Scolding czuł, że czarna bestia, w której mocy znalazł się przed kilkoma miesiącami, krąży gdzieś nad jego głową, czekając na sposobny moment, by spaść na niego i owinąć czarnymi, skórzastymi skrzydłami. Po wizycie w Chopham, kiedy po raz pierwszy od dawna poczuł się szczęśliwy, Tony był przekonany, że Emily przegnała jego smutki swoim dotykiem i ciepłym brzmieniem głosu. Cóż, widocznie powinien był częściej się z nią spotykać, bo zgroza znów wydawała się realna. Listy od narzeczonej nieco łagodziły jego frustrację, ale ostatnio przychodziły rzadko i czytał je dopiero późnym wieczorem, gdy miał już za sobą obowiązki. Był wtedy tak zmęczony, że połowy nie rozumiał.
Nie mógł tak dłużej. Lękał się, że jeśli ten stan jeszcze potrwa, znowu najdzie go groźna tęsknota, by natknąć się nad kanałem na Niemca, który zakończy jego cierpienie… Oczywiście tak naprawdę by tego nie chciał, przecież Emily na niego czekała, ale martwił się, że w końcu w którymś momencie to, co przeżywał, zwycięży nad tym, czego chciał.
Do pomieszczenia wszedł Henry Vincent z kurtką przerzuconą przez ramię.
– Wróciłem! – oznajmił. – Nic się nie działo.
– Jak się sprawuje Antylopa?
– Dobrze. Mówiłem ci, wyrasta na najlepszego pilota w eskadrze A – przyznał Henry, po czym z wahaniem dodał: – Nie licząc dowódcy.
– Żadne osiągnięcie, zważywszy, że poza dowódcą jest tam jeszcze tylko Thorne-Stevens – odparł Tony. – Mieli przysłać czwartego do brydża i znowu nic z tego nie wyszło.
– To problem Filgate’a, nie musisz się tym przejmować – powiedział Vincent, siadając na krześle.
Niespodziewanie Scolding walnął otwartą dłonią w blat. Obserwator o mało nie podskoczył.
– Jeszcze jedna sprawa, którą się nie muszę przejmować! Znowu mam sobie nie kłopotać swojej złocistej główki!
– Nie denerwuj się, Tony…
– Już trzeci tydzień wiszę w sytuacji, w której właściwie nic ode mnie nie zależy! Gdyby tak Filgate oficjalnie odebrał mi dowodzenie, odesłał do innej jednostki albo wszczął postępowanie, stawiając jakieś zarzuty, niezależnie jak wydumane, miałbym przynajmniej pod nogami znacznie pewniejszy grunt! A tak – wiszę! Formalnie jestem dowódcą, ale nie mam praktycznych możliwości dowodzić, za to Filgate spycha na mnie swoją robotę!
– W którymś momencie to się unormuje – stwierdził Henry, zaskoczony wybuchem przyjaciela. – Dowódca nie może cię tak trzymać w nieskończoność, zwłaszcza kiedy brakuje ludzi.
Kapitan wstał od biurka, wyjrzał przez okno na zalane słońcem śródokręcie, gdzie biała bandera z krzyżem świętego Jerzego lekko powiewała na maszcie. Widok ten nie poprawił mu nastroju.
– To moja wina – powiedział. – Nie umiałem wzbudzić w dowódcy szacunku do siebie ani sprawić, żeby traktował mnie poważnie. I was wszystkich pociągnąłem za sobą. Nie nadaję się na dowódcę. Braeburn byłby lepszy, przynajmniej ma doświadczenie bojowe z Gallipoli.
Zamilkł i dłuższą chwilę stał oparty dłońmi o parapet. Vincent patrzył na niego z pewną dezorientacją, a potem zbliżył się i położył mu dłoń na ramieniu.
– Tony, nie masz powodu, by myśleć o sobie w taki sposób. Jesteś dzielnym, wartościowym człowiekiem. Uważam tak ja, Emily i właściwie każdy, kto zadał sobie trud, żeby cię poznać naprawdę. A Filgate, cóż… Jest dobrym taktykiem, ma doświadczenie i ducha bojowego, ale nie zna się na ludziach.
Przez moment nadal trwało milczenie. Nie odwracając twarzy od okna, Scolding uścisnął dłoń Henry’ego spoczywającą na jego barku.
– Jeżeli jestem wartościowym człowiekiem, to przede wszystkim dzięki wam – odpowiedział. – I zrobię wszystko, żeby was nie zawieść. Tylko że… na coraz mniej rzeczy mam wpływ.
Odwrócił się w końcu i obrzucił ponurym spojrzeniem papiery na biurku.
– Mam jeszcze trochę tego łajdactwa do przerobienia – stwierdził, podnosząc jedną z kartek w dwóch palcach, jakby z obrzydzeniem. – Postaram się skończyć przed obiadem.
– Skończ i na pewno przyjdź, posiłek dobrze ci zrobi – zgodził się Vincent.

Ale nie udało się i kiedy w mesie oficerskiej, czyli w salonie, dźwięk gongu obwieścił, że podano do stołu, Tony musiał przerwać pracę. Westbury, oficerski kucharz, tym razem ugotował zupę żółwiową, która udała mu się całkiem nieźle jak na brak żółwia. Dunmore nieco się spóźnił, bo akurat skończyła mu się wachta, a Mildrum wszedł na jego miejsce. Przy obiedzie Northumbryjczyk przypomniał sobie, że kucharz jakiegoś jego wuja umiał robić zupę żółwiową z gęsi. Tak się rozkręcił ze swoją opowieścią, że rychło przeszedł do zawiłej relacji o zawiłych relacjach pomiędzy tym wujem a innymi członkami rodziny.
– A jak w końcu umarł, to otworzyli testament – nawijał, gestykulując łyżką. – Lily zapisał pół domu z kuchnią, a Hubertowi drugie pół, z łazienką. Oboje dostali jakieś tam grunta, ale daleko od domu, za to Malcolmowi trafił się w spadku cały ogród wokół domu, tyle że musiałby spać w szopie. George od dziesięciu lat przyjeżdżał do wuja tylko po to, żeby wyciągać forsę, za to był pewien, że dostanie spadek, bo mu się po prostu należy. I co? Pewnie, że dostał. Wujo zapisał mu ustęp na skraju działki.
W tym momencie niespodziewanie do salonu wpadł starszy marynarz Thirlwall z drużyny łączności. Na jego twarzy widać było napięcie. Podbiegł do Filgate’a i zasalutował.
– Panie komandorze, meldunek. Dostrzeżono nieprzyjacielski statek powietrzny – wyrzucił z siebie, wręczając dowódcy dywizjonu transkrypcję na kartce.
Filgate przeczytał wiadomość i energicznie wstał od stołu.
– Ogłaszam alarm bojowy – oznajmił. – Zbliża się do nas niemiecki sterowiec.
– Cie choroba! – zmartwił się porucznik Braeburn. – W jakiej odległości, panie komandorze? Bo przynajmniej zupę byśmy skończyli.
Piloci i obserwatorzy zerwali się z miejsc. Sterowiec to poważna sprawa, pomyślał Tony, i nieprzyjemne zimno ścisnęło mu żołądek.
– Załoga kutra patrolowego dostrzegła nieprzyjacielski sterowiec w odległości ponad sześćdziesięciu mil od brzegu – wyjaśnił Filgate. – Zmierza na zachodni północny zachód. Jeżeli utrzyma kurs, za niecałą godzinę powinien się znaleźć nad lądem o dziesięć mil na północny wschód od nas.
– Leci na Lowestoft i Yarmouth – stwierdził Howlett. – Musimy go powstrzymać!
– Bardzo odkrywcze stwierdzenie, poruczniku. Wylatujemy obiema eskadrami. Z obserwatorów: Vincent, Howlett, Crane i… – komandor zastanowił się przez chwilę – Reynolds.
– Jeden myśliwiec mamy niesprawny – przypomniał inżynier Turnbull.
– W takim razie Roelofs poleci hydroplanem z porucznikiem Vincentem. Jazda, przygotować się! Mamy akurat czasu na styk!
Szybko, ale bez niepotrzebnej gonitwy, oficerowie wyszli do sieni, wziąć z szafek odzież lotniczą. Evan Borker zadzwonił do mechaników, żeby szybko przygotowali wszystkie sprawne maszyny do lotu bojowego.
– Sterowiec to coś nowego – zauważył Tony, wiążąc lotnicze buty do kolan. – Nie są takie znów łatwe do zestrzelenia.
– Jest kilka metod, czytałem o tym – odpowiedział Howlett. – Jeżeli będzie nas cały dywizjon, na pewno sobie poradzimy.
– Henry! – Scolding coś sobie uświadomił. – Skoro lecisz z Antylopą, to ja z kim?
– Pewnie masz wziąć nieuporta – odrzekł porucznik Vincent.
– Pan nie leci, kapitanie – rozległ się nagle beznamiętny głos Filgate’a.
– Dlaczego? – sprzeciwił się Tony.
– Bo taki jest mój rozkaz. Zostanie pan na ziemi i przeprowadzi instruktaż taktyczny dla tych obserwatorów, którzy też zostaną.
– Przecież mówił pan o poderwaniu całego dywizjonu.
– Nie mam ochoty znowu z panem dyskutować, niech pan ściąga te buty.
Henry Vincent zgarnął całe potrzebne wyposażenie i pobiegł na pomost, mijając pas startowy, na którym bosman Throat kierował ustawianiem jednego z nieuportów. Wskoczył do kokpitu i wprost automatycznie, w sposób tylekroć przećwiczony, sprawdził, czy wszystko jest na miejscu, zacisnął dłonie na chwycie kaemu. Ale tym razem to nie z Tonym miał lecieć do boju… Afrykaner, któremu w eskadrze B nadano przydomek „Antylopa”, zajął swoje miejsce, poprawił gogle, a kiedy z kolei on sprawdzał wszystko u siebie, Vincent sięgnął po lornetkę. Sterowiec było dobrze widać na północnym wschodzie. Olbrzymi, wydłużony kształt sunął przed siebie na wysokości jakichś ośmiu tysięcy stóp, o dwa odcienie ciemniejszy od chmur, które nadciągnęły przez ostatnie godziny.
Start był trudny, wiatr wiał od morza, spychając maszynę ku brzegowi. Zanim Roelofs zdołał okiełznać żywioł, oba sprawne myśliwce były dawno w powietrzu, a Dunmore w swoim shorcie już opuszczał się na fale. Przy pomoście mogło się zrobić ciasno, lecz w końcu Antylopa oddalił się od niego na wystarczającą odległość, żeby wystartować.
Lecieli bokiem do wiatru. Kapitan Roelofs wziął kurs prosto na majaczącego pod pułapem chmur zeppelina i energicznie ściągnął wolant ku sobie. Należało się spodziewać, że minie trochę czasu, zanim short zdoła wdrapać się na odpowiednią wysokość. Henry czuł drgania konstrukcji hydroplanu. Wolał się nie zastanawiać, czy przypadkiem sam też nie drży z zupełnie innych powodów.
Dopiero z bliska dało się ocenić prawdziwe rozmiary zeppelina. Miał prawie pięćset stóp długości, tak ogromny, że można by wylądować na jego grzbiecie. Pod spodem ogromnego cielska, z przodu, wisiała gondola wielkości małego tramwaju, z przeszklonym frontem, gdzie siedziała załoga. Za nią podwieszone były dwie pary mniejszych gondol silnikowych z jednostajnie wirującymi śmigłami.
– To całkiem spory kawałek bydlęcia – mruknął Vincent, nie licząc na to, że pilot go usłyszy.
Cóż, do większego celu łatwiej trafić. Henry, przenosząc spojrzenie z nieprzyjaciela na sterującego hydroplanem Roelofsa, z wyczuciem przesuwał lewisa po obrotnicy, przeliczając w głowie odległości. Na tej wysokości było całkiem chłodno, poprawił rękawice i dopiął płaszcz
W jednej chwili wszędzie dookoła zagrały karabiny, eskadra zaczęła przypiekać nieprzyjaciela z kilku stron. Henry dołączył się do tej orkiestry. Wycelował w potężne cielsko sterowca i puścił serię z przodu ku tyłowi.
Trafić w tak ogromny i powolny cel to była żadna sztuka, ale nawet celne trafienia nie przynosiły większych efektów. Kule odbijały się od grubej, napiętej tkaniny albo robiły w niej małe dziurki, przez które gaz ulatniał się w takim tempie, że sterowiec zdążyłby jeszcze dolecieć do Bedford, zanim by sflaczał. Próba strącenia w taki sposób przypominała opróżnianie stawu łyżeczką do herbaty! Trzeba było wymyślić inną metodę. Francuzi podobno mieli rakiety, ale i to bardziej na balony niż na sterowce.
Filgate doszedł do wniosku, że skoro nie da się porządnie spuścić przeciwnikowi powietrza, to należy wystrzelać załogę. Z Thorne-Stevensem flankującym go z prawej wykonał zuchwały manewr ku przedniej gondoli. Ledwo oba myśliwce znalazły się na pozycji do ataku, zza okna gondoli zamigotał płomień wylotowy. Dowódca dywizjonu ledwo zdążył wykonać zwrot, który ocalił go przed wleceniem prosto w strugę ołowiu, ale kątem oka Henry spostrzegł, jak rozpryskuje się poszycie na jego belce ogonowej. Od drugiej burty Traylor z Crane’em próbowali zaatakować jeden z silników olbrzyma. Dobiegająca stamtąd kanonada dowodziła, że Niemcy musieli mieć drugi kaem.
Short był wprawdzie wolniejszy od nieuportów, ale i tak trzy razy szybszy od zeppelina. Myśliwce poruszały się sprawniej – szybsze, zwrotniejsze, bardziej nowoczesne, z karabinami z przodu. Ociężałe hydroplany musiały tymczasem, niczym starodawne żaglowce przed salwą burtową, ustawiać się do przeciwnika bokiem. Roelofs skręcał ostro i dość niespodziewanie, więc część kul Henry’ego szła Panu Bogu w okno,  a te, które trafiały, i tak nie przynosiły skutków.
Vincent uderzył pilota kantem dłoni w bark.
– W górę! – zawołał i gdy siła odśrodkowa rzuciła go na oparcie, zrozumiał z ulgą, że nie musi dwa razy powtarzać.
Maszyna była prawie na granicy pułapu. Vincent zastanawiał się, czy nie rozleci się na kawałki, kiedy strzałka wysokościomierza dobrnie do prawej strony. Oddychał płytko, czuł pewną duszność, ale trzeba było spróbować – może od góry zeppelin miał jakiś punkt? Zachowując bezpieczną odległość, pięli się wzwyż, od prawej Braeburn z Reynoldsem starali się dotrzymać im kroku.
Roelofs wzniósł się nad górną krawędź powietrznego lewiatana. Henry osłupiał. Tam byli ludzie! Na dziobie sterowca zobaczył trójkątną platformę, a na niej – trzech Niemców opatulonych w grube skórzane kurtki. Karabin maszynowy! Niemcy natychmiast obrócili lufę ku nieprzyjacielskim hydroplanom i otworzyła ogień. Henry odpowiedział, ale zdążył tylko puścić wusekundową serię. Jeden z Niemców, odrzucony w tył, runął przez krawędź platformy prosto w przepaść. Pozostali dwaj strzelali zacięcie, choć kaem wyraźnie im się dławił.
Żyłując hydroplan do granic wydajności, Antylopa wykonał manewr, by wymknąć się pociskom przeciwnika i wejść w jego martwe pole. W pewnym momencie stracił panowanie nad sterami i zamiast się wznosić, short zaczął spadać. Vincent usłyszał pociski śmigające bardzo blisko, dwa albo trzy zabębniły o kadłub. Przed sobą, tysiące stóp w dole, widział wybrzeże, wąski pas plaży i uderzające weń białe grzebienie fal. Nachylił się do przedniego kokpitu, silnie potrząsnął Roelofsa za ramię. Obserwator wziął się w garść i desperacko ściągnął wolant na siebie. Samolot potężnie zadygotał, zmagając się z oporem powietrza. Henry czuł te drgania aż w głębi swego jestestwa, ale gdy ustąpiły, okazało się, że pilot odzyskał kontrolę i maszyna znalazła się znów na linii horyzontu.
Vincent starał się ocenić sytuację. Mimo ciągłego ostrzału sterowiec nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar zawrócić, a nawet odgryzał się prześladowcom. Thorne-Stevens oberwał i pikował ku ziemi, ciągnąc za sobą czarny ogon gęstego dymu.
Kiedy dwa myśliwce i cztery hydroplany desperacko usiłowały zniszczyć sterowiec, sunący nieubłaganie ku angielskiej ziemi, kapitan Scolding stał na tarasie dworu i przez lornetkę o dużej mocy obserwował starcie. Towarzyszyli mu Borker, Nesbitt i pełniący wachtę Mildrum. Nieopodal dwaj marynarze siedzieli obok komina przy wymierzonym w niebo karabinie maszynowym – marna to była obrona przeciw sterowcowi – a na dole, przy hangarach, wznosiła się pod ostrym kątem lufa trzynastofuntowej armaty przeciwlotniczej, jedynej, jaką dysponowało Chopham.
Oficerowie z napięciem przyglądali się scenie walki. Tony miał rzekomo objaśniać obserwatorom, co ich koledzy w powietrzu robią dobrze, a co źle, ale ani on, ani trzej pozostali nie mieli do tego głowy. Atmosfera była bardzo nerwowa. Nesbitt odpalał jednego papierosa od drugiego. Gdy jeden z nieuportów, zaczął pikować w dół, wyraźnie się paląc, a wreszcie zniknął za zasłoną drzew, Kanadyjczyk wydał z siebie jęk, a Borker zszedł się napić.
To było nie do zniesienia! Nic nie wskazywało na to, żeby połączone siły obu eskadr w jakikolwiek sposób choćby spowolniły niemieckiego lewiatana. W dodatku, powtarzał sobie Scolding uporczywie, Henry tam był, i to bez niego! Jeżeli coś mu się stanie… Nie, nie można tak żyć. Dlaczego muszę tu siedzieć, kiedy oni giną?
Evan Borker wrócił z dwiema szklankami whisky. Z jednej od razu pociągnął łyk, drugą oddał Nesbittowi.
– Nowe rozkazy, panie kapitanie – powiedział. – Jak byłem u łączności, dowódca przysłał wiadomość.
 Co takiego, Borker? – zapytał Scolding, licząc, że Filgate zmienił zdanie co do jego udziału w walce.
– Nie mogą dziada zestrzelić – odparł obserwator. – Będą próbowali go zmusić, żeby leciał prosto nad bazę, to go może rozwalimy z armaty.
– Czyste szaleństwo! – Tony był zaszokowany. Jak dowódca mógł wymyślić coś takiego? – Przecież wtedy na pewno nas zbombardują! Choćby po to, żeby im było lżej uciekać!
– Nie ma obawy, panie kapitanie – odrzekł kwaśno Mildrum, obserwując starcie przez lornetkę. – Naszym i tak nie wychodzi.
Rzeczywiście, samoloty wciąż krążyły wokół zeppelina jak uciążliwe muchy, ale było ich już tylko pięć. Sterowiec może nawet zmienił kurs, ale nieznacznie. Wyglądało to trochę jak pancernik atakowany przez zespół torpedowców, tyle że bez torped.
Tony podjął decyzję. To było równie szalone, jak plan Filgate’a, ale czuł, że musi to zrobić, na przekór wszelkim przeciwnościom. Wszystko było lepsze niż ta bezczynność!
– Dopilnuj wszystkiego i nie pij za dużo – zwrócił się do Nesbitta i nie czekając na odpowiedź, zbiegł z dachu.
Szybko pokonał klatkę schodową, w sieni porwał kurtkę z wieszaka. Pilotkę miała zawieszoną przy pasie, na szukanie reszty wyposażenia odeszła mu ochota. Wybiegł z dworu i przeciął śródokręcie, kierując się do hangarów. Mechanicy stali nieopodal jedynego pozostałego nieuporta, obserwując bitwę na niebie. Nieco dalej, w nie mniejszych nerwach, w wyczekiwaniu wpatrywała się w przestworza obsługa armaty.
– Co z tym myśliwcem? – zapytał Scolding. – Niesprawny?
– Polecieć poleci, panie kapitanie – odparł George Angus – tylko że ster kierunku mu się zmarasił.
– Co to dokładnie znaczy?
– Przy skręcie w prawo słabo reaguje. Ostatnio latał na nim porucznik Braeburn i powiedział, że sterowanie to zupełna blasfemia.
– Trudno, będę skręcał tylko w lewo – zdecydował Scolding. – Przygotować maszynę do lotu.
– Panie kapitanie, naprawdę pan zamierza… – bosman patrzył na niego zaszokowany.
– Nie będę siedział na ziemi, kiedy reszta walczy – odparł kapitan i założył pilotkę. – Wykonać rozkaz.
Tim Pegg i Ron Boswell zaczęli pospiesznie napełniać zbiornik paliwa, Angus wskoczył do kokpitu, żeby spróbować na oko coś wyregulować.
– Ile nabojów zapalających nam zostało? – zapytał Tony.
– Panie kapitanie, oni… – bosman wyglądał na zakłopotanego. – Zapalające w ogóle nie były wyjęte ze skrzyń, cały czas leżą w magazynie!
Scolding westchnął ciężko. Ile jeszcze błędów zostanie tu popełnionych?
– Przynieście je. Już. Potrzebuję dwóch magazynków.
Bosman przez sekundę się wahał, po czym wysłał Avery’ego i Clarke’a do magazynu.
Wkrótce zjawił się inżynier Turnbull, do którego drugorzędnych obowiązków należała obrona przeciwlotnicza bazy. Podejrzliwie przyjrzał się zgromadzeniu przed hangarem.
– Co tu się dzieje, kapitanie? – zapytał.
– Naszym kolegom nie idzie najlepiej, lecę im pomóc.
– Przecież… podobno ma pan zakaz lotów!
– Nieważne. W tej chwili jestem w bazie najwyższy stopniem z personelu latającego i moim zdaniem sytuacja jest nadzwyczajna.
– Nie wiem, co na to komendant… – Turnbull był zbity z tropu.
– Możemy mieć przez to kłopoty – zawtórował mu starszy marynarz Upton.
Scolding spojrzał z powagą na bosmana i inżyniera.
– Całą odpowiedzialność biorę na siebie – oświadczył.
Przybiegli Avery i Clarke. Jeden dźwigał skrzynkę nabojów, z której wcześniej łomem zdarł wieko, drugi torbę z pustymi magazynkami do elkaemu.
– Trzy magazynki! – polecił Angus. – Zielone czubki na przemian z czerwonymi!
Avery postawił skrzynię na ziemi, Clarke zaczerpnął garść naboi zapalających.
– Daj, sam załaduję! – Tony wyrwał mu magazynek z ręki. – Weźcie się za ustawianie maszyny!
Kiedy bosman z pokrzykiwaniem kierował pracami mechaników pchających nieuporta na pas startowy i dokręcających ostatnie śruby, kapitan drżącymi rękoma wpychał amunicję do metalowego talerza. Starał się faktycznie wkładać naboje zapalające na przemian z rozpryskowymi, ale zależało mu na czasie i kilka razy się pomylił. W pewnym momencie upuścił parę sztuk, ale nie schylił się, by je pozbierać. Kolejne sekundy lecą, niech to paraliż!
– Panie kapitanie, da pan jeden magazynek, szybciej pójdzie – odezwał się z boku Boswell.
– Zbiornik napełniony? – zapytał Scolding, wręczając mu drugi magazynek. – To ładuj!
Wszystko działo się tak gorączkowo, że kapitan sam później nie pamiętał dokładnego przebiegu tych chwil. Przypominał sobie dopiero moment, w którym „Ellaline” oderwała się od ziemi. Odkąd eskadra wróciła do Chopham, latał już nieuportami, ale jeszcze nigdy w warunkach bojowych. Maszyna dobrze szła za ręką, była nowocześniejsza od dwumiejscowego hydroplanu – skręcało się nogami, za pomocą orczyka, a nie obracając kierownicę wolantu. Kilka razy Tony przyłapał się na robieniu zbyt intensywnych manewrów, przy zastosowaniu takiej samej siły jak w shorcie stery wychylały się tu dużo mocniej: o mały włos nie skierował maszyny z powrotem ku ziemi. Lekkość tę wprawdzie równoważyła awaria, przez którą faktycznie trzeba się było namęczyć, skręcając w prawo.
Ale to nie był czas na refleksje techniczne. Scolding wziął kurs wprost na ogromne cielsko sterowca. Dopiero za kilkanaście minut mógł wejść na odpowiednią wysokość, ale może to nie będzie konieczne. Przecież nie musi strzelać z przyłożenia, a nawet byłoby to niewskazane… Rzadko musiał dotąd równocześnie pilotować i prowadzić ogień, bo zawsze zajmował się tym Henry. Henry? A gdzie on się podziewa?! Kapitan z niepokojem rozglądał się w poszukiwaniu samolotów orbitujące wokół zeppelina. Były już tylko cztery, uwijały się wokoło i usiłowały w końcu zadać mu śmiertelny cios. Bez większego skutku, zwłaszcza że kończyła im się już amunicja.
– Zupełnie inaczej by to wyglądało, gdybyś podzielił dywizjon na dwa rzuty! – warknął Tony pod nosem, jakby pod adresem dowódcy. Pierwsza z eskadr mogłaby wtedy zmiękczyć przeciwnika, a po jej wyczerpaniu do walki weszłaby druga, całkiem wypoczęta.
Teraz on sam musiał zluzować wszystkich, i to jeszcze wbrew rozkazom. Traylor miał odstrzeloną ćwierć dolnego płata. Braeburn śmiałą pętlą wyszedł ponad sterowiec, a Reynolds z tylnego kokpitu zrzucił nań wiązkę granatów, ale odbiły się od napiętego materiału i eksplodowały daleko w dole. Gdzie był Henry, na litość boską?
Też w dole! Robiąc półbeczkę, Scolding dostrzegł tysiąc stóp niżej własną maszynę i własnego najlepszego przyjaciela, nurkujących ku falom. Short się nie palił, nie wyglądał też na uszkodzonego, Vincent wyglądał względnie spokojnie, Piet Roelofs w kabinie pilota skupiał się raczej na przyrządach. Tony miał ochotę zawołać, zamachać, żeby Henry dał mu znać, czy panuje nad sytuacją, ale odległość była zbyt wielka. Teraz mógł się już tylko modlić. Za Vincenta, Roelofsa i za siebie. I oczywiście spełnić swój zakazany obowiązek.
Może i to, co robił, było szaleństwem. Ale czy szaleństwem nie był plan Filgate’a, żeby ściągnąć nieprzyjaciela nad bazę i tam go zestrzelić z armaty? Czy nie był nim pomysł atakowania zeppelina bez amunicji zapalającej? Czy w końcu samo latanie czymś takim nie świadczyło o pewnych problemach z głową, dla odmiany u Niemców? Scolding westchnął. Nadeszła pora działania, zaczął obsesyjnie powtarzać w myślach.
Po długim czasie nerwowego korygowania kursu i wpatrywania się w szare cielsko sterowca znalazł się wreszcie na wysokości odpowiedniej do ataku. Ale z której strony podejść? Powinien jak najmniej skręcać w prawo. A więc zaatakować z grubsza prostopadle, a potem ostro odskoczyć w lewo i w górę. Na tej wysokości było chłodno, ale wydawało mu się, że pilotka parzy go w głowę. W żołądku czuł ciężar. Oby mieć to jak najszybciej za sobą…
Zatoczył łuk, żeby podejść z boku, mniej więcej w jednej trzeciej długości zeppelina. Filgate i Dunmore próbowali jeszcze atakować gondolę i silniki, ale Niemcy musieli mieć spory zapas amunicji, większy, niż mógł udźwignąć jakikolwiek samolot. Teutońska bestia rosła w oczach. Tony uznał, że najwyższa pora. Pociągnął za sznur przymocowany do spustu.
I nic. Musiał się zaciąć. Niech to diabli, nie w takim momencie!
Nie było innego wyjścia niż zdjąć ręce ze sterów i wstać. Scolding podniósł się niepewnie, wystawiając się na chłoszczący wiatr. Prostując się, jednocześnie przytrzymywał stopą jeden z pedałów, aby w razie czego móc natychmiast skręcić. Wokół szalał wiatr, owiewał go po bokach, walnął prosto w twarz, gdy Tony wychylił się ponad krawędź płata. Chwila nieuwagi i mógł wypaść z kokpitu! Jedną ręką mocno złapał za krawędź skrzydła, drugą zacisnął na chwycie karabinu.
Nacisnął spust, potem drugi i trzeci raz, z coraz większa desperacją. Dopiero za którymś razem rozległ się znajomy, rozrywający uszy terkot serii. Tony starał się wpakować większość magazynka w jeden ograniczony obszar, żeby zwiększyć szanse przebicia. Zanim się zorientował, po powierzchni zeppelina zaczęły pełgać płomienie.
Teraz trzeba jak najszybciej wiać w lewo, a on opiera się o górny płat i leci prosto w ogień! Scolding nadepnął na orczyk i ostrożnie usiadł, przytrzymując się dźwigara.
Wybuch nastąpił akurat w momencie, gdy był pochylony. W jednej chwili potężna siła odrzuciła „Ellaline” daleko w tył. Tony na moment całkiem stracił poczucie orientacji przestrzennej, wszystkie kierunki mu się pomieszały. Kiedy przestało mu się kręcić w głowie – wisiał w powietrzu, kurczowo ściskając dźwigar. Niepilotowany przez nikogo samolot, leżąc na prawej burcie, łagodnie pikował ku ziemi.
Wytężając wszystkie siły, które mu jeszcze zostały, drugą dłonią Scolding złapał krawędź kokpitu. Podciągnął się wystarczająco, żeby z trudem wsunąć jedną nogę do środka. Zakotwiczył się butem o siedzenie pilota i po kilku strasznych sekundach zdołał wciągnąć całe ciało na fotel. Bez zwłoki zrobił przechył w lewo i ściągnął drążek ku sobie.
Kapitan nie miał czasu patrzeć, co się stało ze sterowcem. Obolałymi ramionami musiał teraz stoczyć zapasy z samymi prawami fizyki. Cały świat wokoło wypełniał ryk silnika, wycie wiatru i wszechobecne drgania. Przez chwilę wydawało mu się, że zaraz coś trzaśnie, zerwą się linki steru albo on sam wyrwie wreszcie drążek z podłogi. Emily, pomyślał, dlaczego nie ciebie tak ściskam dzisiejszego wieczoru?
W którymś momencie horyzont wrócił na swoje miejsce. Tony ciężko oddychał, usiłując ocenić sytuację. W powietrzu było pusto. Sterowiec został zniszczony, a jego resztki spadły do morza. Większość samolotów eskadry też już zeszła do lądowania, gdy zaczęło brakować paliwa lub amunicji. Scolding wziął kurs na pas startowy w Chopham. Starczy wrażeń jak na jeden dzień, pomyślał. Coś uderzyło go w ramię. Nawet nie poczuł bólu.

Na pomoście startowym marynarze w cichym milczeniu wpatrywali się w kulę płomieni i żółtego dymu, w jaką nagle zmienił się nieprzyjacielski sterowiec.
– Chopcy palą fojera – powiedział Angus z uznaniem. – No i widzisz, Fletcher, nie przydała się ta wasza lufa!
– I bardzo dobrze! – odparł podoficer z drużyny gospodarczej, który w razie zagrożenia bazy pełnił funkcję ładowniczego armaty przeciwlotniczej. Z ulgą ściągnął z głowy hełm pomalowany na granatowo. – Mówię panu, bosmanie, nie lubię tego krówska i nie mam ochoty z niego strzelać.
Szef mechaników już się zbierał, by dokończyć wyłudzoną od oficerskiego kucharza miskę zupy żółwiowej, gdy od strony hangarów nadbiegł McNulty z torbą sanitariusza przewieszoną przez ramię.
– Nasi wracają? – zapytał zaaferowany. – Widziałem, że któryś się palił!
– To Stevens – stwierdził Ron Boswell. – Nie doleciał do bazy, inżynier wysłał auto, żeby go znaleźć. Mają też po drodze poszukać resztek zeppelina.
– Ronnie, pilnuj gaśnicy, w razie któryś inny się przysmażył – przypomniał mu Angus. – Czekajta, leci nasza eskadra!
Jako pierwsi do brzegu dobili Roelofs i Vincent, choć wylądowali kilkadziesiąt jardów od pomostu i trzeba było rzucić im linę. Hydroplan miał uszkodzony przewód paliwowy i tylko dzięki umiejętnościom Antylopy bezpiecznie usiadł na falach przy prawie pustych zbiornikach. Następni do pomostu podpłynęli Traylor bez kawałka skrzydła i Braeburn, którego maszyna była stopniowo najmniej naruszona. Gorszy los spotkał jednak porucznika Reynoldsa, obserwatorze. Leżał w tylnym kokpicie, przechylony na prawy bok, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w dal przez strzaskane gogle. Cała lewa połowa głowy lepiła się od krwi. Mechanicy jak jeden mąż ściągnęli czapki.
Henry westchnął i przez moment wpatrywał się biernie w marynarzy ustawiających maszynę Braeburna na wózku. Co za bezsens, jeden niemiecki statek powietrzny prawie zupełnie zdemolował cały dywizjon! Byliśmy słabi, pomyślał, a teraz będziemy jeszcze słabsi.
 Crane wzruszył ramionami.
– Wszyscy w nią nieźle prażyliśmy. To mógł być każdy.
– Dowódca albo Dunmore – uznał Braeburn bezbarwnym głosem, wciąż oszołomiony śmiercią Reynoldsa. – Nikt inny już tam wtedy nie został.
– Po mojemu to był kapitan Scolding, panie poruczniku – wtrącił Angus.
– Co za niedorzeczność, bosmanie – Henry spojrzał na niego niechętnie. – Przecież kapitan miał zakaz lotów.
– Może i tak – odparł szef mechaników. – Ale miał też naboje zapalające, jako jedyny. O, właśnie wraca.
Vincent dostrzegł myśliwiec nadlatujący z północy ku pasowi startowemu. To przecież „Ellaline”, na której zwykle latał Thorne-Stevens, tyle że tego dnia Thorne-Stevens wziął „Albertę”… Czyżby Tony naprawdę się odważył? To bardzo niedobrze, sprawy się skomplikują.
Biegiem rzucił się ku hangarom. Lądujący nieuport wyprzedził go, dotykając kołami nawierzchni pasa, przetoczył się po całej jego długości i wyhamował. Pod hangarami obległ go już John Throat ze swoją drużyną mechaników. Zanim Henry zdążył dogonić „Ellaline”, pilot wstał z kokpitu. Od razu po sylwetce porucznik rozpoznał przyjaciela.
Marynarze pomogli Tony’emu wysiąść. Trzymał się za lewe ramię po nad łokciem, twarz miał wykrzywioną bólem.
– Leć po sanitariusza! – nakazał Vincent pierwszemu z brzegu. – On się szwenda po pomoście, a rannego mamy tutaj!
Spojrzał znów na swojego pilota, któremu z ramienia wystawał sześciocalowy kawałek urwanego kątownika.
– Tony, coś ty zrobił… – westchnął.
– Zwyciężyłem – rzucił Scolding przez zęby. – Martwiłem się o ciebie, nawiasem mówiąc.
– Nic mi nie jest. Ty potrzebujesz pilniejszej pomocy. Co z twoją ręką?
 – Trafił mnie kawałek rozwalonego sterowca – oznajmił Tony rzeczowo, jakby coś takiego zdarzało mu się codziennie. – Może to dźwigar, a może część kratownicy. W każdym razie boli jak diabli.
– Już tu biegnie McNulty, tylko broń Boże samodzielnie tego nie wyciągaj… – odrzekł Henry. W nagłym porywie rozpaczliwej czułości przytulił Tony’ego, oczywiście od prawej strony, żeby nie przyczyniać mu większego bólu.
Po chwili zjawił się sanitariusz. Scolding, przyprowadzony pod rękę do ściany jednego z hangarów, opadł ciężko na ustawioną tam ławkę, pociągnął łyk brandy z podanej przez Henry’ego piersiówki i pozwolił McNulty’emu robić wszystko, co konieczne.
Zaraz potem pojawili się Borker, Nesbitt i Turnbull. Zaczęli gorączkowo dyskutować o zdarzeniach tego dramatycznego popołudnia, opowiadać sobie nawzajem o całej sytuacji i tworzyć pełniejszy obraz sytuacji. Porucznik Vincent też do nich dołączył, a po chwili przyszedł Roelofs. Zastanawiali się, czy Thorne-Stevens żyje, a jeśli tak, to gdzie się podział. Tony był wyczerpany, ramię mocno go rwało. Od czasu do czasu tylko dorzucał słowo albo dwa lub reagował na pytanie, choć momentami nie mógł się skupić na odpowiedzi.
Lekko ranny Dunmore z Howlettem pojawili się po chwili. Tymczasem na przeciwległym skraju pasa wylądował Filgate. Opuściwszy kokpit nieco podziurawionego nieuporta, od razu ruszył ku grupie oficerów pod ścianą hangaru.
– Dowódca nie wygląda na zadowolonego – zauważył Evan Borker.
– Niech mnie teraz nawet każe wytarzać w smole i pierzu – powiedział Scolding bez siły. – Jestem zbyt zmęczony.
Dowódca dywizjonu zbliżył się chwiejnym krokiem. Grupa lotników rozproszyła się, stając przodem ku niemu. Tony zauważył, że dowódca pozostawia na asfalcie mokre, ciemnoczerwone odciski buta.
– Scolding – wychrypiał komandor podporucznik Robert Filgate. – Złamałeś wyraźny rozkaz. Ja tego tak nie…
I runął na bitumiczną nawierzchnię pasa startowego.


8 komentarzy:

  1. BACKSTREET'S BACK!!!
    (Nie mam spania, może picie kawy o 21 rzeczywiście nie było dobrym pomysłem.)
    Steven Parsons jest moim spirit animal. Czuję z nim głęboką więź.
    . Ten dżentelmen stanowczo za bardzo kojarzył mu się z domem rodzinnym. Może to on powinien zostać narzeczonym Josephine? Pasowaliby do siebie. - NIE
    Co jakiś czas upewniał się, ile mu jeszcze zostało, i za każdym razem tracił nadzieję - To ja, jak pisałam konspekty na praktyki. Myślisz, że masz już z dziesięć jak nic, przecież tyle nad tym już siedzisz. Liczysz. Kurwa, ledwo pięć.
    Jest, emo mode! <3
    czarna bestia, w której mocy znalazł się przed kilkoma miesiącami, krąży gdzieś nad jego głową, czekając na sposobny moment, by spaść na niego i owinąć czarnymi, skórzastymi skrzydłami - quality content, poetry and stuff
    był przekonany, że Emily przegnała jego smutki swoim dotykiem i ciepłym brzmieniem głosu - YASSSSSS, GIRL, YASSSSS!
    by natknąć się nad kanałem na Niemca, który zakończy jego cierpienie… - płaczę (ze śmiechu, kocham emo Tośka, po to tu przychodzę, żeby się z niego ponapierniczać)
    Nie nadaję się na dowódcę. - Pierrrrrrdolisz, misiu kolorowy.
    Vincent patrzył na niego z pewną dezorientacją, a potem zbliżył się i położył mu dłoń na ramieniu.
    – Tony, nie masz powodu, by myśleć o sobie w taki sposób. Jesteś dzielnym, wartościowym człowiekiem.
    - Kocham to, jak Henry wierzy w Tony'ego. Bromance. Wnioskuję, by Tony i Henry zaczęli zwracać się do siebie "bro".
    kucharz jakiegoś jego wuja umiał robić zupę żółwiową z gęsi - A ja ostatnio potrzebowałam przepisu na kopytka, bo zapomniałam, co do nich szło... (Ziemniaki, mąka, jajo. Zapomniałam trzech składników. Geniusz.)
    I co? Pewnie, że dostał. Wujo zapisał mu ustęp na skraju działki. - To prawie jak mój dziadek, który, zapytany w żartach o spadek dla swojego starszego syna tupnął nogą i wrzasnął, cytuję: "CHUJA DOSTANIE". (Mój ojciec jest młodszym synem jakby co XD)
    Zbliża się do nas niemiecki sterowiec. - HOLY SHIT
    Sterowiec to poważna sprawa, pomyślał Tony - A ja wciąż pamiętam ten z pierwszego rozdziału, huehuehuehuehuehuehue. HUE.
    Przyznam szczerze, że opisu próby zestrzelenia sterowca to jeszcze nie miałam okazji czytać. Jest fajnie. Te pościgi, te eksplozje.
    PUŚĆCIE TONY'EGO, ON GO ROZWALI!
    – Przecież… podobno ma pan zakaz lotów! - GRYŹ KOPER!!!!
    Emily, pomyślał, dlaczego nie ciebie tak ściskam dzisiejszego wieczoru? - Hohohohohohohohoh. OHOHOHOHOH.
    MÓWIŁAM, ŻE TONY ZAŁATWI SPRAWĘ! THAT'S MY BOY!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szef mechaników już się zbierał, by dokończyć wyłudzoną od oficerskiego kucharza miskę zupy żółwiowej, gdy od strony hangarów nadbiegł McNulty z torbą sanitariusza przewieszoną przez ramię. - Czcionka ci tu odpierdala niezłą manianę.
      Od razu po sylwetce Cejloński Storczyk rozpoznał przyjaciela. - Ja wiem, że ty lubisz to określenie, ja też lubię, ale przestań go tak często używać. Znaczy to nie jest rozkaz ani nic, ale to jest Henry. Nazywajmy go Henrym. Nie bójmy się jego imienia.
      – Zwyciężyłem – rzucił Scolding przez zęby. – Martwiłem się o ciebie, nawiasem mówiąc. - BROOOOO!
      Hahaha, Fligate. Dobrze ci tak.
      NO OGÓŁEM TO WYŻEJ TO JEST CHAOTYCZNE BARDZO MOCNO, ale ja już nawet nie udaję, że mam kontrolę nad swoim życiem, więc tym bardziej nie kontroluję swoich komci. Jakiegoś mnie Panie Boże stworzył, takiego mnie masz. Akcja w tym rozdziale była jedną z najfajniejszych od kilku rozdziałów. Serio, nie tylko się dobrze bawiłam, ale towarzyszyły mi też realne emocje. Czytałam byle szybciej zobaczyć, co dalej, co zrobi Tony, co się z kim stanie i co będzie ze sterowcem. Ogółem motyw z zakazem lotów dla Tony'ego zrobił temu opku na dobre, bo zrobiło się pole dla popisu tej bardzo fajnej, krnąbrnej i bohaterskiej strony jego charakteru. Bardzo mi się to podobało. Od strony technicznej, tych wszystkich nazw, tego, jak przebiegała taka akcja, jak się samoloty szykowało, co się ładowało, czym się strzelało - podziwiam za wiedzę, ja bym nawet nie wiedziała od czego by zacząć. No i ten Fligate na koniec zrobił mi noc.
      (Ta kawa to był naprawdę zły pomysł, w ogóle mi się nie chce spać.)
      Hue.
      See ya.

      PS Ten komentarz się nieźle spierdz... mi gdzieś między wierszami. Nie oczekuję, że znajdziesz w nim jakiś sens.

      Usuń
    2. Komcie, chaotyczne czy nie, zawsze są mile widziane (zwłaszcza, kiedy człowiek budzi się rano i widzi od razu dwa - w zasadzie jeden w dwóch częściach, ale to szczegół). I w dodatku stanowią nieocenione źródło inspiracji, więc możesz przyjąć, że masz jakiś tam pośredni wpływ na to opko. :) Np. za sprawą komciów tej drugiej czytelniczki, która jakiś czas temu zaginęła bez wieści, na tym blogu zakończyła się epidemia wielokropków... Za to twoje komentarze pod poprzednim rozdziałem skłoniły mnie do bardzo wstępnego zaplanowania akcji na 25 rozdziałów do przodu :> Santa Marija i Jołzef, to oznacza jeszcze najmarniej dwa lata pisaniny!
      Natomiast co się tyczy TRZCIONKI, to próby jej zmniejszenia w tym rozdziale spowodowały jeszcze większy syph, więc musi tak zostać, dopóki nie przegrzebię dokładnie HTML i nie znajdę błędu wówczas popełnionego.
      "Misiu kolorowy" i "gryź koper" to są jakieś regionalizmy podkarpackie? Zwłaszcza z tym drugim pierwszy raz się spotykam. W odróżnieniu od ukrytej opcji wietnamskiej (Hue).
      "Bro" mi do nich nie pasuje, jest takie eee... amerykańskie? Co prawda jedna z wczesnych czytelniczek (gdzieś na wysokości rozdziału 3) radziła mi odpuścić w ogóle wątki romansowe, a skupić się na bromansie.

      Usuń
    3. Dobry komć nie jest zły! Zły komć również nie jest zły.
      Jak nic dobijesz tu kiedyś do 100 rozdziałów :D. Będzie materiał żeby wydać serię książek. A potem zbijesz fortunę i ustawisz się do emerytury. #dobryplan
      PRZESRANĄ MASZ TĘ TRZCIONKĘ, tyle ci już powiem :D.
      Eeeee... Nie? Nie wiem, gdzieś z internetów te zwroty wyłapałam przez lata. Regionalizmy podkarpackie są... Jakby to powiedzieć, mniej nowoczesno brzmiące. HUE
      Ale ja wiem, że nie pasuje, tylko się tak śmieję, ale jestem jak najbardziej za silnym bromance. Lindę bym odstawiła, Emilcię zostawiła i klepała radosny bromance. Dzięki Bogu, że to nie moje opko, bo by się działo (jeśli ktoś się zastanawia, ile ja mogę mieć posranych pomysłów, to odpowiedź brzmi: DUŻO).

      Usuń
    4. A któż dopiero co zapowiadał machanie fioletowym ceramicznym nożem w obronie Lindy i chciał pomagać Henry'emu w pozbywaniu się zwłok Josephine? (Zaraz, "dopiero co?" Toż to ze trzy lata bydzie...)

      Usuń
    5. Ja nie pamiętam, co ja wczoraj na obiad jadłam (prawdopodobnie gruz), ty mi nie wypominaj co pod natchnieniem wypisywałam trzy lata temu...
      (Wtedy romans Lindy i Henry'ego był gorący, teraz mi się znudził, ja się szybko nudzę.)

      Usuń
  2. Wróciłaś w lipcu a ja nawet nie zauważyłam! Ale już nadrobiłam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Histeryczna, that's a-you? :D A to niespodzianka po kilku latach!

      Usuń