Steven
Parsons, kucharz bazy lotniczej Chopham, przygotowywał obiad. Polegało to na
tym, że siedział przy stoliku w kącie i jadł pieczeń w gęstym sosie, a od czasu
do czasu pokrzykiwał na pomocników, którzy dokładali do pieca, podgrzewali
wodę, kroili mięso czy obierali warzywa. Od czasu rozbudowy bazy miał do
dyspozycji dwóch stałych podkuchennych, do których rotacyjnie dołączali
mechanicy lub marynarze z obsługi bazy, czasami za karę.
Zaskrzypiały
drzwi na podwórze.
– Co znowu? – zawołał kucharz.
– „Co znowu, panie bosmanie” – poprawił George Angus.
Parsons
miał stopień podoficerski i pamiętał Angusa jeszcze sprzed awansu, przez co
trudniej mu było wyrobić w sobie szacunek dla wyższej rangi i wciąż traktował
brodatego Szkota jak równego sobie.
– Słuchaj no – przemówił Angus. – Co dziś na obiad?
– Potrawka z
baraniny – odparł kucharz, nie zachowując właściwych form i nie patrząc nawet
na bosmana.
– Drugi tydzień
żremy pieczeń z baraniny, a teraz dla odmiany potrawka! – zauważył gorzko szef
mechaników. – My jak my, ale że tobie się jeszcze nie znudziło dzień w dzień
gotować to samo?
– Daj spokój,
Angus. Mogę wrzucić do garnka tylko to, co mam w spiżarni.
– To ciekawe –
skrzywił się bosman. – Westbury mi powiedział, że u oficerów dziś zupa
żółwiowa. Dlaczego wy tu nie gotujecie takich rzeczy?
– Zastanów się,
człowieku! – odpowiedział Parsons. – Skąd ja ci wezmę żółwia w Suffolk?
– A myślisz, że
Westbury skąd wziął? Pewnie, że z cielęciny.
– Też rzadki towar.
Oficerów na coś takiego stać, ale wejdź do spiżarki i sam zobacz, co dostaję w
przydziale.
Bosman
rozejrzał się po kuchni, podniósł z kredensu jedną z konserw mięsnych.
– Wołowina –
stwierdził, podrzucając puszkę. – Przynajmniej z nazwy. Jak mi z tego
świństwa zrobisz zupę żółwiową, to sam cię zarekomenduję do awansu.
– Człowieku… –
westchnął Parsons, lecz Angus wcisnął mu puszkę do rąk i bez słowa wyszedł.
W
hangarze zawsze było coś do roboty. Samoloty wciąż się psuły, a nawet mimo tego
inżynier Turnbull dbał, żeby mechanikom nie brakowało zajęcia. Angus i jego
ludzie pomagali też kwatermistrzostwu w naprawach innego rodzaju. Ron Boswell
niedawno wykonywał prace podwodne przy remoncie jednego z pomostów startowych,
a sam bosman naprawił nawet zepsutą ciężarówkę. Byli chętni pomóc każdemu, z
jednym wyjątkiem: mechaników eskadry A, u których starszym był John Throat.
Angus uważał, że były kowal i jego podwładni powinni radzić sobie sami.
Szef
mechaników spojrzał na niebo na zachodzie i dostrzegł w oddali samotną
sylwetkę hydroplanu. Kapitan Roelofs wracał, koniec przerwy, trza
pogonić chłopaków.
Przed
hangarem, w bok od pasa startowego, stał jeden z nieuportów, na którym ostatnio
nikt nie chciał latać, bo ster kierunku ciężko chodził. Maszyna o nazwie
własnej „Ellaline” stała w tym miejscu od rana, kiedy to porucznik
Thorne-Stevens omal jej nie rozbił, wracając z patrolu. Robota była
banalna, ale Throat i jego ludzie mieli co innego do roboty, a może po prostu
im się nie chciało: w dywizjonie był wprawdzie jeden niesprawny myśliwiec, ale
też jeden z pilotów został uziemiony. W cieniu rzucanym przez skrzydła samolotu
mechanicy chronili się teraz przed słońcem, słuchając opowieści Rona Boswella.
– Innym znów razem
w Hankou przegrałem dziesięć wenów – mówił nurek – kiedy
jeden stary Chińczyk założył się ze mną, że się ugryzie w oko.
– Opowiadasz! –
powątpiewał Tim Pegg.
– Wyjął sobie oko i
ugryzł. Szklane miał.
– A to skurczybyk!
– Wtedy założył się
ze mną o drugie dziesięć wenów, że się ugryzie w drugie oko.
– Niemożliwe –
wtrącił Clarke. – Drugiego nie mógł mieć szklanego.
– Też tak myślałem!
A on na to wyjmuje sobie szczękę i gryzie się nią w drugie oko.
Angus
wkroczył szybko pomiędzy podwładnych.
– Dobra, chopy,
koniec przerwy. Biegiem na pomost!
Przybiwszy
do brzegu, Pieter Roelofs wysiadł na pomost. Henry Vincent wyskoczył zaraz po
nim. Musiał przyznać, że Afrykaner coraz lepiej sobie radził i mógł stać się
najlepszym pilotem w eskadrze A, nie licząc komandora Filgate'a. Dowódcy
dywizjonu nie można było odmówić kompetencji jako lotnikowi, choć Cejloński
Storczyk nie miał o nim najlepszego zdania jako człowieku. Ten dżentelmen
stanowczo za bardzo kojarzył mu się z domem rodzinnym. Może to on powinien
zostać narzeczonym Josephine? Pasowaliby do siebie.
Od
paru tygodni kapitan Scolding był objęty zakazem lotów, oficjalnie z powodu
problemów zdrowotnych. Henry oczywiście wiedział, że prawdziwą przyczyną była
niechęć, jaką do jego przyjaciela czuł dowódca dywizjonu. Niechęć tym bardziej
irracjonalna, że po wypadku Traylora w eskadrze B pozostało już tylko
dwóch sprawnych pilotów, czyli Braeburn i Dunmore, za którym, nawiasem mówiąc,
komandor podporucznik Filgate także nie przepadał. Sytuacja nieco się poprawiła
po powrocie Traylora ze szpitala, ale tylko na pozór. Filgate kazał mu bowiem
tymczasowo przejąć dowodzenie eskadrą. W ten sposób uraził dwóch pozostałych,
bo Dunmore był starszy stopniem i w dodatku sporo wyższy, a Braeburn
w dalszym ciągu miał o Traylorze zdanie jak najgorsze i jak sam twierdził,
flaki mu się wywracały na samą myśl o tym, że miałby być jego podwładnym.
Wszystko
to skutkowało kompletną dezorganizacją pracy w jednostce, a im większy panował
bałagan, tym bardziej Filgate był zdenerwowany i zarzucał Scoldingowi, że nic
nie robi. Trudno, żeby Tony miał coś poradzić w sytuacji, kiedy nie wolno mu
było uczestniczyć w patrolach. Przykładał się jednak, jak mógł. Przede
wszystkim nie zapominał o szkoleniu mniej doświadczonych pilotów z eskadry A.
Nakazał więc swoim obserwatorom – Vincentowi, Howlettowi i Borkerowi – aby w
przypadkach, gdy zdarzy im się latać z tamtymi pilotami, bez wahania poddawali
ich krytyce, wskazywali najważniejsze błędy i po wszystkim składali mu raporty.
O ile porucznik Roelofs radził sobie coraz lepiej, to Edmund Thorne-Stevens
momentami zachowywał się tak, jakby nie do końca panował sam nad sobą, a co
dopiero nad samolotem. Dał się zauważyć jego brak kontroli nad spożyciem
alkoholu, lecz jakakolwiek próba wspomnienia o tym Filgate'owi musiała
prowadzić do eskalacji konfliktu.
Dzień
był słoneczny i bardzo ciepły, więc Henry początkowo szukał Tony'ego na
wydmach. Potem przypomniał sobie, że dowódca poprzedniego dnia kazał zabrać
stamtąd biurko, a prócz tego ciągle obciążał kapitana Scoldinga papierkową
robotą. Należało więc zajrzeć do dworu.
Tony
siedział w jednym z pokojów na poddaszu i rzeczywiście którąś już godzinę
pracował nad dokumentami powierzonymi przez Filgate’a. W pokoju było duszno,
a on sporządzał raporty, sprawdzał i nanosił poprawki we wcześniejszych
dokumentach, układał je chronologicznie, a nawet poprawiał pisownię. Im więcej
miał do wykonania, tym mniej mu się chciało. Co jakiś czas upewniał się, ile mu
jeszcze zostało, i za każdym razem tracił nadzieję. Każdy kolejny dokument
wydawał się dłuższy od poprzedniego.
Nie
nadawał się do siedzenia za biurkiem! Był przecież pilotem, powinien prowadzić
eskadrę albo w najgorszym razie samodzielnie prowadzić patrol, wpatrywać się w
rzeźbę terenu tysiące stóp pod sobą, a nie w pisma sporządzane przez
półpiśmiennych oficerów, którzy przewinęli się przez Chopham pod jego
nieobecność. Zresztą dokumenty komandora Filgate'a wcale nie były lepsze.
Czytając je, Tony słyszał w głowie jego suchy, bezduszny głos.
Czuł,
że został potraktowany niesprawiedliwie. Odcięcie go od lotów odebrało mu sporą
część zadowolenia z życia. Kiedy nie siedział nad papierami albo nie pełnił
wachty, włóczył się bez celu po jednostce, szukając jakiegoś zajęcia i usiłując
utrzymywać autorytet wśród marynarzy. O urlopie czy wychodnym nie było mowy.
Zdawało mu się, że był w niewidzialnym więzieniu.
Co
gorsza, kapitan Scolding czuł, że czarna bestia, w której mocy znalazł się
przed kilkoma miesiącami, krąży gdzieś nad jego głową, czekając na sposobny
moment, by spaść na niego i owinąć czarnymi, skórzastymi skrzydłami. Po wizycie
w Chopham, kiedy po raz pierwszy od dawna poczuł się szczęśliwy, Tony był
przekonany, że Emily przegnała jego smutki swoim dotykiem i ciepłym brzmieniem
głosu. Cóż, widocznie powinien był częściej się z nią spotykać, bo zgroza znów
wydawała się realna. Listy od narzeczonej nieco łagodziły jego frustrację, ale
ostatnio przychodziły rzadko i czytał je dopiero późnym wieczorem, gdy miał już
za sobą obowiązki. Był wtedy tak zmęczony, że połowy nie rozumiał.
Nie
mógł tak dłużej. Lękał się, że jeśli ten stan jeszcze potrwa, znowu najdzie go
groźna tęsknota, by natknąć się nad kanałem na Niemca, który zakończy jego
cierpienie… Oczywiście tak naprawdę by tego nie chciał, przecież Emily na niego
czekała, ale martwił się, że w końcu w którymś momencie to, co przeżywał,
zwycięży nad tym, czego chciał.
Do
pomieszczenia wszedł Henry Vincent z kurtką przerzuconą przez ramię.
– Wróciłem! –
oznajmił. – Nic się nie działo.
– Jak się sprawuje
Antylopa?
– Dobrze. Mówiłem
ci, wyrasta na najlepszego pilota w eskadrze A – przyznał Henry, po czym z
wahaniem dodał: – Nie licząc dowódcy.
– Żadne
osiągnięcie, zważywszy, że poza dowódcą jest tam jeszcze tylko Thorne-Stevens –
odparł Tony. – Mieli przysłać czwartego do brydża i znowu nic z tego nie wyszło.
– To problem
Filgate’a, nie musisz się tym przejmować – powiedział Vincent, siadając na
krześle.
Niespodziewanie
Scolding walnął otwartą dłonią w blat. Obserwator o mało nie podskoczył.
– Jeszcze jedna
sprawa, którą się nie muszę przejmować! Znowu mam sobie nie kłopotać swojej
złocistej główki!
– Nie denerwuj się,
Tony…
– Już trzeci
tydzień wiszę w sytuacji, w której właściwie nic ode mnie nie zależy! Gdyby tak
Filgate oficjalnie odebrał mi dowodzenie, odesłał do innej jednostki albo
wszczął postępowanie, stawiając jakieś zarzuty, niezależnie jak wydumane,
miałbym przynajmniej pod nogami znacznie pewniejszy grunt! A tak – wiszę!
Formalnie jestem dowódcą, ale nie mam praktycznych możliwości dowodzić, za to
Filgate spycha na mnie swoją robotę!
– W którymś
momencie to się unormuje – stwierdził Henry, zaskoczony wybuchem przyjaciela. –
Dowódca nie może cię tak trzymać w nieskończoność, zwłaszcza kiedy brakuje
ludzi.
Kapitan
wstał od biurka, wyjrzał przez okno na zalane słońcem śródokręcie, gdzie biała
bandera z krzyżem świętego Jerzego lekko powiewała na maszcie. Widok ten nie
poprawił mu nastroju.
– To moja wina –
powiedział. – Nie umiałem wzbudzić w dowódcy szacunku do siebie ani sprawić,
żeby traktował mnie poważnie. I was wszystkich pociągnąłem za sobą. Nie
nadaję się na dowódcę. Braeburn byłby lepszy, przynajmniej ma doświadczenie
bojowe z Gallipoli.
Zamilkł
i dłuższą chwilę stał oparty dłońmi o parapet. Vincent patrzył na niego
z pewną dezorientacją, a potem zbliżył się i położył mu dłoń na ramieniu.
– Tony, nie masz
powodu, by myśleć o sobie w taki sposób. Jesteś dzielnym, wartościowym
człowiekiem. Uważam tak ja, Emily i właściwie każdy, kto zadał sobie trud, żeby
cię poznać naprawdę. A Filgate, cóż… Jest dobrym taktykiem, ma doświadczenie i
ducha bojowego, ale nie zna się na ludziach.
Przez
moment nadal trwało milczenie. Nie odwracając twarzy od okna, Scolding uścisnął
dłoń Henry’ego spoczywającą na jego barku.
– Jeżeli jestem
wartościowym człowiekiem, to przede wszystkim dzięki wam – odpowiedział. – I
zrobię wszystko, żeby was nie zawieść. Tylko że… na coraz mniej rzeczy mam
wpływ.
Odwrócił
się w końcu i obrzucił ponurym spojrzeniem papiery na biurku.
– Mam jeszcze
trochę tego łajdactwa do przerobienia – stwierdził, podnosząc jedną
z kartek w dwóch palcach, jakby z obrzydzeniem. – Postaram się skończyć przed
obiadem.
– Skończ i na pewno
przyjdź, posiłek dobrze ci zrobi – zgodził się Vincent.
Ale
nie udało się i kiedy w mesie oficerskiej, czyli w salonie, dźwięk gongu
obwieścił, że podano do stołu, Tony musiał przerwać pracę. Westbury, oficerski
kucharz, tym razem ugotował zupę żółwiową, która udała mu się całkiem nieźle
jak na brak żółwia. Dunmore nieco się spóźnił, bo akurat skończyła mu się
wachta, a Mildrum wszedł na jego miejsce. Przy obiedzie Northumbryjczyk
przypomniał sobie, że kucharz jakiegoś jego wuja umiał robić zupę żółwiową z
gęsi. Tak się rozkręcił ze swoją opowieścią, że rychło przeszedł do zawiłej
relacji o zawiłych relacjach pomiędzy tym wujem a innymi członkami rodziny.
– A jak w końcu
umarł, to otworzyli testament – nawijał, gestykulując łyżką. – Lily zapisał pół
domu z kuchnią, a Hubertowi drugie pół, z łazienką. Oboje dostali jakieś tam
grunta, ale daleko od domu, za to Malcolmowi trafił się w spadku cały ogród
wokół domu, tyle że musiałby spać w szopie. George od dziesięciu lat
przyjeżdżał do wuja tylko po to, żeby wyciągać forsę, za to był pewien, że
dostanie spadek, bo mu się po prostu należy. I co? Pewnie, że dostał. Wujo
zapisał mu ustęp na skraju działki.
W
tym momencie niespodziewanie do salonu wpadł starszy marynarz Thirlwall
z drużyny łączności. Na jego twarzy widać było napięcie. Podbiegł do
Filgate’a i zasalutował.
– Panie komandorze,
meldunek. Dostrzeżono nieprzyjacielski statek powietrzny – wyrzucił z siebie,
wręczając dowódcy dywizjonu transkrypcję na kartce.
Filgate
przeczytał wiadomość i energicznie wstał od stołu.
– Ogłaszam alarm
bojowy – oznajmił. – Zbliża się do nas niemiecki sterowiec.
– Cie choroba! –
zmartwił się porucznik Braeburn. – W jakiej odległości, panie komandorze? Bo
przynajmniej zupę byśmy skończyli.
Piloci
i obserwatorzy zerwali się z miejsc. Sterowiec to poważna sprawa, pomyślał
Tony, i nieprzyjemne zimno ścisnęło mu żołądek.
– Załoga kutra
patrolowego dostrzegła nieprzyjacielski sterowiec w odległości ponad
sześćdziesięciu mil od brzegu – wyjaśnił Filgate. – Zmierza na zachodni
północny zachód. Jeżeli utrzyma kurs, za niecałą godzinę powinien się znaleźć
nad lądem o dziesięć mil na północny wschód od nas.
– Leci na Lowestoft
i Yarmouth – stwierdził Howlett. – Musimy go powstrzymać!
– Bardzo odkrywcze
stwierdzenie, poruczniku. Wylatujemy obiema eskadrami. Z obserwatorów:
Vincent, Howlett, Crane i… – komandor zastanowił się przez chwilę – Reynolds.
– Jeden myśliwiec
mamy niesprawny – przypomniał inżynier Turnbull.
– W takim razie
Roelofs poleci hydroplanem z porucznikiem Vincentem. Jazda, przygotować
się! Mamy akurat czasu na styk!
Szybko,
ale bez niepotrzebnej gonitwy, oficerowie wyszli do sieni, wziąć z szafek
odzież lotniczą. Evan Borker zadzwonił do mechaników, żeby szybko przygotowali
wszystkie sprawne maszyny do lotu bojowego.
– Sterowiec to coś
nowego – zauważył Tony, wiążąc lotnicze buty do kolan. – Nie są takie znów
łatwe do zestrzelenia.
– Jest kilka metod,
czytałem o tym – odpowiedział Howlett. – Jeżeli będzie nas cały dywizjon, na
pewno sobie poradzimy.
– Henry! – Scolding
coś sobie uświadomił. – Skoro lecisz z Antylopą, to ja z kim?
– Pewnie masz wziąć
nieuporta – odrzekł porucznik Vincent.
– Pan nie leci,
kapitanie – rozległ się nagle beznamiętny głos Filgate’a.
– Dlaczego? –
sprzeciwił się Tony.
– Bo taki jest mój
rozkaz. Zostanie pan na ziemi i przeprowadzi instruktaż taktyczny dla tych
obserwatorów, którzy też zostaną.
– Przecież mówił
pan o poderwaniu całego dywizjonu.
– Nie mam ochoty
znowu z panem dyskutować, niech pan ściąga te buty.
Henry
Vincent zgarnął całe potrzebne wyposażenie i pobiegł na pomost, mijając pas
startowy, na którym bosman Throat kierował ustawianiem jednego z nieuportów.
Wskoczył do kokpitu i wprost automatycznie, w sposób tylekroć
przećwiczony, sprawdził, czy wszystko jest na miejscu, zacisnął dłonie na
chwycie kaemu. Ale tym razem to nie z Tonym miał lecieć do boju… Afrykaner,
któremu w eskadrze B nadano przydomek „Antylopa”, zajął swoje miejsce, poprawił
gogle, a kiedy z kolei on sprawdzał wszystko u siebie, Vincent sięgnął po
lornetkę. Sterowiec było dobrze widać na północnym wschodzie. Olbrzymi,
wydłużony kształt sunął przed siebie na wysokości jakichś ośmiu tysięcy stóp,
o dwa odcienie ciemniejszy od chmur, które nadciągnęły przez ostatnie
godziny.
Start
był trudny, wiatr wiał od morza, spychając maszynę ku brzegowi. Zanim Roelofs
zdołał okiełznać żywioł, oba sprawne myśliwce były dawno w powietrzu, a Dunmore
w swoim shorcie już opuszczał się na fale. Przy pomoście mogło się zrobić
ciasno, lecz w końcu Antylopa oddalił się od niego na wystarczającą
odległość, żeby wystartować.
Lecieli
bokiem do wiatru. Kapitan Roelofs wziął kurs prosto na majaczącego pod pułapem
chmur zeppelina i energicznie ściągnął wolant ku sobie. Należało się
spodziewać, że minie trochę czasu, zanim short zdoła wdrapać się na odpowiednią
wysokość. Henry czuł drgania konstrukcji hydroplanu. Wolał się nie zastanawiać,
czy przypadkiem sam też nie drży z zupełnie innych powodów.
Dopiero
z bliska dało się ocenić prawdziwe rozmiary zeppelina. Miał prawie pięćset stóp
długości, tak ogromny, że można by wylądować na jego grzbiecie. Pod spodem
ogromnego cielska, z przodu, wisiała gondola wielkości małego tramwaju, z
przeszklonym frontem, gdzie siedziała załoga. Za nią podwieszone były dwie pary
mniejszych gondol silnikowych z jednostajnie wirującymi śmigłami.
– To całkiem spory
kawałek bydlęcia – mruknął Vincent, nie licząc na to, że pilot go usłyszy.
Cóż,
do większego celu łatwiej trafić. Henry, przenosząc spojrzenie z nieprzyjaciela
na sterującego hydroplanem Roelofsa, z wyczuciem przesuwał lewisa po obrotnicy,
przeliczając w głowie odległości. Na tej wysokości było całkiem chłodno,
poprawił rękawice i dopiął płaszcz
W
jednej chwili wszędzie dookoła zagrały karabiny, eskadra zaczęła przypiekać
nieprzyjaciela z kilku stron. Henry dołączył się do tej orkiestry. Wycelował
w potężne cielsko sterowca i puścił serię z przodu ku tyłowi.
Trafić
w tak ogromny i powolny cel to była żadna sztuka, ale nawet celne
trafienia nie przynosiły większych efektów. Kule odbijały się od grubej,
napiętej tkaniny albo robiły w niej małe dziurki, przez które gaz ulatniał
się w takim tempie, że sterowiec zdążyłby jeszcze dolecieć do Bedford,
zanim by sflaczał. Próba strącenia w taki sposób przypominała opróżnianie stawu
łyżeczką do herbaty! Trzeba było wymyślić inną metodę. Francuzi podobno mieli
rakiety, ale i to bardziej na balony niż na sterowce.
Filgate
doszedł do wniosku, że skoro nie da się porządnie spuścić przeciwnikowi
powietrza, to należy wystrzelać załogę. Z Thorne-Stevensem flankującym go z
prawej wykonał zuchwały manewr ku przedniej gondoli. Ledwo oba myśliwce
znalazły się na pozycji do ataku, zza okna gondoli zamigotał płomień wylotowy.
Dowódca dywizjonu ledwo zdążył wykonać zwrot, który ocalił go przed wleceniem
prosto w strugę ołowiu, ale kątem oka Henry spostrzegł, jak rozpryskuje się
poszycie na jego belce ogonowej. Od drugiej burty Traylor z Crane’em próbowali
zaatakować jeden z silników olbrzyma. Dobiegająca stamtąd kanonada dowodziła,
że Niemcy musieli mieć drugi kaem.
Short
był wprawdzie wolniejszy od nieuportów, ale i tak trzy razy szybszy od
zeppelina. Myśliwce poruszały się sprawniej – szybsze, zwrotniejsze, bardziej
nowoczesne, z karabinami z przodu. Ociężałe hydroplany musiały tymczasem,
niczym starodawne żaglowce przed salwą burtową, ustawiać się do przeciwnika
bokiem. Roelofs skręcał ostro i dość niespodziewanie, więc część kul
Henry’ego szła Panu Bogu w okno, a te, które trafiały, i tak nie
przynosiły skutków.
Vincent
uderzył pilota kantem dłoni w bark.
– W górę! – zawołał
i gdy siła odśrodkowa rzuciła go na oparcie, zrozumiał z ulgą, że nie musi dwa
razy powtarzać.
Maszyna
była prawie na granicy pułapu. Vincent zastanawiał się, czy nie rozleci się na
kawałki, kiedy strzałka wysokościomierza dobrnie do prawej strony. Oddychał
płytko, czuł pewną duszność, ale trzeba było spróbować – może od góry zeppelin
miał jakiś punkt? Zachowując bezpieczną odległość, pięli się wzwyż, od prawej
Braeburn z Reynoldsem starali się dotrzymać im kroku.
Roelofs
wzniósł się nad górną krawędź powietrznego lewiatana. Henry osłupiał. Tam byli
ludzie! Na dziobie sterowca zobaczył trójkątną platformę, a na niej – trzech
Niemców opatulonych w grube skórzane kurtki. Karabin maszynowy! Niemcy
natychmiast obrócili lufę ku nieprzyjacielskim hydroplanom i otworzyła ogień.
Henry odpowiedział, ale zdążył tylko puścić wusekundową serię. Jeden z Niemców,
odrzucony w tył, runął przez krawędź platformy prosto w przepaść. Pozostali
dwaj strzelali zacięcie, choć kaem wyraźnie im się dławił.
Żyłując
hydroplan do granic wydajności, Antylopa wykonał manewr, by wymknąć się
pociskom przeciwnika i wejść w jego martwe pole. W pewnym momencie stracił panowanie
nad sterami i zamiast się wznosić, short zaczął spadać. Vincent usłyszał
pociski śmigające bardzo blisko, dwa albo trzy zabębniły o kadłub. Przed sobą,
tysiące stóp w dole, widział wybrzeże, wąski pas plaży i uderzające weń białe
grzebienie fal. Nachylił się do przedniego kokpitu, silnie potrząsnął Roelofsa
za ramię. Obserwator wziął się w garść i desperacko ściągnął wolant na
siebie. Samolot potężnie zadygotał, zmagając się z oporem powietrza. Henry czuł
te drgania aż w głębi swego jestestwa, ale gdy ustąpiły, okazało się, że pilot
odzyskał kontrolę i maszyna znalazła się znów na linii horyzontu.
Vincent
starał się ocenić sytuację. Mimo ciągłego ostrzału sterowiec nie sprawiał
wrażenia, jakby miał zamiar zawrócić, a nawet odgryzał się prześladowcom. Thorne-Stevens
oberwał i pikował ku ziemi, ciągnąc za sobą czarny ogon gęstego dymu.
Kiedy
dwa myśliwce i cztery hydroplany desperacko usiłowały zniszczyć sterowiec,
sunący nieubłaganie ku angielskiej ziemi, kapitan Scolding stał na tarasie
dworu i przez lornetkę o dużej mocy obserwował starcie. Towarzyszyli mu
Borker, Nesbitt i pełniący wachtę Mildrum. Nieopodal dwaj marynarze
siedzieli obok komina przy wymierzonym w niebo karabinie maszynowym –
marna to była obrona przeciw sterowcowi – a na dole, przy hangarach, wznosiła
się pod ostrym kątem lufa trzynastofuntowej armaty przeciwlotniczej, jedynej,
jaką dysponowało Chopham.
Oficerowie
z napięciem przyglądali się scenie walki. Tony miał rzekomo objaśniać
obserwatorom, co ich koledzy w powietrzu robią dobrze, a co źle, ale ani on,
ani trzej pozostali nie mieli do tego głowy. Atmosfera była bardzo nerwowa.
Nesbitt odpalał jednego papierosa od drugiego. Gdy jeden z nieuportów, zaczął
pikować w dół, wyraźnie się paląc, a wreszcie zniknął za zasłoną drzew, Kanadyjczyk
wydał z siebie jęk, a Borker zszedł się napić.
To
było nie do zniesienia! Nic nie wskazywało na to, żeby połączone siły obu
eskadr w jakikolwiek sposób choćby spowolniły niemieckiego lewiatana. W
dodatku, powtarzał sobie Scolding uporczywie, Henry tam był, i to bez niego!
Jeżeli coś mu się stanie… Nie, nie można tak żyć. Dlaczego muszę tu siedzieć,
kiedy oni giną?
Evan
Borker wrócił z dwiema szklankami whisky. Z jednej od razu pociągnął łyk, drugą
oddał Nesbittowi.
– Nowe rozkazy,
panie kapitanie – powiedział. – Jak byłem u łączności, dowódca przysłał wiadomość.
– Co takiego, Borker? – zapytał Scolding, licząc, że Filgate zmienił zdanie co do
jego udziału w walce.
– Nie mogą dziada
zestrzelić – odparł obserwator. – Będą próbowali go zmusić, żeby leciał prosto
nad bazę, to go może rozwalimy z armaty.
– Czyste
szaleństwo! – Tony był zaszokowany. Jak dowódca mógł wymyślić coś takiego? –
Przecież wtedy na pewno nas zbombardują! Choćby po to, żeby im było lżej
uciekać!
– Nie ma obawy,
panie kapitanie – odrzekł kwaśno Mildrum, obserwując starcie przez lornetkę. –
Naszym i tak nie wychodzi.
Rzeczywiście,
samoloty wciąż krążyły wokół zeppelina jak uciążliwe muchy, ale było ich już
tylko pięć. Sterowiec może nawet zmienił kurs, ale nieznacznie. Wyglądało to
trochę jak pancernik atakowany przez zespół torpedowców, tyle że bez torped.
Tony
podjął decyzję. To było równie szalone, jak plan Filgate’a, ale czuł, że musi
to zrobić, na przekór wszelkim przeciwnościom. Wszystko było lepsze niż ta
bezczynność!
– Dopilnuj
wszystkiego i nie pij za dużo – zwrócił się do Nesbitta i nie czekając na
odpowiedź, zbiegł z dachu.
Szybko
pokonał klatkę schodową, w sieni porwał kurtkę z wieszaka. Pilotkę miała
zawieszoną przy pasie, na szukanie reszty wyposażenia odeszła mu ochota.
Wybiegł z dworu i przeciął śródokręcie, kierując się do hangarów. Mechanicy
stali nieopodal jedynego pozostałego nieuporta, obserwując bitwę na niebie.
Nieco dalej, w nie mniejszych nerwach, w wyczekiwaniu wpatrywała się w
przestworza obsługa armaty.
– Co z tym
myśliwcem? – zapytał Scolding. – Niesprawny?
– Polecieć poleci,
panie kapitanie – odparł George Angus – tylko że ster kierunku mu się zmarasił.
– Co to dokładnie
znaczy?
– Przy skręcie w
prawo słabo reaguje. Ostatnio latał na nim porucznik Braeburn i powiedział, że
sterowanie to zupełna blasfemia.
– Trudno, będę
skręcał tylko w lewo – zdecydował Scolding. – Przygotować maszynę do lotu.
– Panie kapitanie,
naprawdę pan zamierza… – bosman patrzył na niego zaszokowany.
– Nie będę siedział
na ziemi, kiedy reszta walczy – odparł kapitan i założył pilotkę. – Wykonać
rozkaz.
Tim
Pegg i Ron Boswell zaczęli pospiesznie napełniać zbiornik paliwa, Angus
wskoczył do kokpitu, żeby spróbować na oko coś wyregulować.
– Ile nabojów
zapalających nam zostało? – zapytał Tony.
– Panie kapitanie,
oni… – bosman wyglądał na zakłopotanego. – Zapalające w ogóle nie były wyjęte
ze skrzyń, cały czas leżą w magazynie!
Scolding
westchnął ciężko. Ile jeszcze błędów zostanie tu popełnionych?
– Przynieście je.
Już. Potrzebuję dwóch magazynków.
Bosman
przez sekundę się wahał, po czym wysłał Avery’ego i Clarke’a do magazynu.
Wkrótce
zjawił się inżynier Turnbull, do którego drugorzędnych obowiązków należała
obrona przeciwlotnicza bazy. Podejrzliwie przyjrzał się zgromadzeniu przed
hangarem.
– Co tu się dzieje,
kapitanie? – zapytał.
– Naszym kolegom
nie idzie najlepiej, lecę im pomóc.
– Przecież… podobno
ma pan zakaz lotów!
– Nieważne. W tej
chwili jestem w bazie najwyższy stopniem z personelu latającego i moim zdaniem
sytuacja jest nadzwyczajna.
– Nie wiem, co na
to komendant… – Turnbull był zbity z tropu.
– Możemy mieć przez
to kłopoty – zawtórował mu starszy marynarz Upton.
Scolding
spojrzał z powagą na bosmana i inżyniera.
– Całą
odpowiedzialność biorę na siebie – oświadczył.
Przybiegli
Avery i Clarke. Jeden dźwigał skrzynkę nabojów, z której wcześniej łomem zdarł
wieko, drugi torbę z pustymi magazynkami do elkaemu.
– Trzy magazynki! –
polecił Angus. – Zielone czubki na przemian z czerwonymi!
Avery
postawił skrzynię na ziemi, Clarke zaczerpnął garść naboi zapalających.
– Daj, sam
załaduję! – Tony wyrwał mu magazynek z ręki. – Weźcie się za ustawianie maszyny!
Kiedy
bosman z pokrzykiwaniem kierował pracami mechaników pchających nieuporta na pas
startowy i dokręcających ostatnie śruby, kapitan drżącymi rękoma wpychał
amunicję do metalowego talerza. Starał się faktycznie wkładać naboje zapalające
na przemian z rozpryskowymi, ale zależało mu na czasie i kilka razy
się pomylił. W pewnym momencie upuścił parę sztuk, ale nie schylił się, by je
pozbierać. Kolejne sekundy lecą, niech to paraliż!
– Panie kapitanie,
da pan jeden magazynek, szybciej pójdzie – odezwał się z boku Boswell.
– Zbiornik
napełniony? – zapytał Scolding, wręczając mu drugi magazynek. – To ładuj!
Wszystko
działo się tak gorączkowo, że kapitan sam później nie pamiętał dokładnego
przebiegu tych chwil. Przypominał sobie dopiero moment, w którym „Ellaline”
oderwała się od ziemi. Odkąd eskadra wróciła do Chopham, latał już nieuportami,
ale jeszcze nigdy w warunkach bojowych. Maszyna dobrze szła za ręką, była
nowocześniejsza od dwumiejscowego hydroplanu – skręcało się nogami, za pomocą
orczyka, a nie obracając kierownicę wolantu. Kilka razy Tony przyłapał się na
robieniu zbyt intensywnych manewrów, przy zastosowaniu takiej samej siły jak w
shorcie stery wychylały się tu dużo mocniej: o mały włos nie skierował
maszyny z powrotem ku ziemi. Lekkość tę wprawdzie równoważyła awaria, przez
którą faktycznie trzeba się było namęczyć, skręcając w prawo.
Ale
to nie był czas na refleksje techniczne. Scolding wziął kurs wprost na ogromne
cielsko sterowca. Dopiero za kilkanaście minut mógł wejść na odpowiednią
wysokość, ale może to nie będzie konieczne. Przecież nie musi strzelać z
przyłożenia, a nawet byłoby to niewskazane… Rzadko musiał dotąd równocześnie
pilotować i prowadzić ogień, bo zawsze zajmował się tym Henry. Henry? A gdzie
on się podziewa?! Kapitan z niepokojem rozglądał się w poszukiwaniu samolotów
orbitujące wokół zeppelina. Były już tylko cztery, uwijały się wokoło i
usiłowały w końcu zadać mu śmiertelny cios. Bez większego skutku, zwłaszcza że
kończyła im się już amunicja.
– Zupełnie inaczej
by to wyglądało, gdybyś podzielił dywizjon na dwa rzuty! – warknął Tony pod
nosem, jakby pod adresem dowódcy. Pierwsza z eskadr mogłaby wtedy zmiękczyć
przeciwnika, a po jej wyczerpaniu do walki weszłaby druga, całkiem wypoczęta.
Teraz
on sam musiał zluzować wszystkich, i to jeszcze wbrew rozkazom. Traylor miał
odstrzeloną ćwierć dolnego płata. Braeburn śmiałą pętlą wyszedł ponad
sterowiec, a Reynolds z tylnego kokpitu zrzucił nań wiązkę granatów, ale odbiły
się od napiętego materiału i eksplodowały daleko w dole. Gdzie był Henry,
na litość boską?
Też
w dole! Robiąc półbeczkę, Scolding dostrzegł tysiąc stóp niżej własną maszynę
i własnego najlepszego przyjaciela, nurkujących ku falom. Short się nie
palił, nie wyglądał też na uszkodzonego, Vincent wyglądał względnie spokojnie,
Piet Roelofs w kabinie pilota skupiał się raczej na przyrządach. Tony miał
ochotę zawołać, zamachać, żeby Henry dał mu znać, czy panuje nad sytuacją, ale
odległość była zbyt wielka. Teraz mógł się już tylko modlić. Za Vincenta,
Roelofsa i za siebie. I oczywiście spełnić swój zakazany obowiązek.
Może
i to, co robił, było szaleństwem. Ale czy szaleństwem nie był plan Filgate’a,
żeby ściągnąć nieprzyjaciela nad bazę i tam go zestrzelić z armaty? Czy
nie był nim pomysł atakowania zeppelina bez amunicji zapalającej? Czy w końcu
samo latanie czymś takim nie świadczyło o pewnych problemach z głową, dla
odmiany u Niemców? Scolding westchnął. Nadeszła pora działania, zaczął
obsesyjnie powtarzać w myślach.
Po
długim czasie nerwowego korygowania kursu i wpatrywania się w szare cielsko
sterowca znalazł się wreszcie na wysokości odpowiedniej do ataku. Ale z której
strony podejść? Powinien jak najmniej skręcać w prawo. A więc zaatakować z
grubsza prostopadle, a potem ostro odskoczyć w lewo i w górę. Na tej wysokości
było chłodno, ale wydawało mu się, że pilotka parzy go w głowę. W żołądku czuł
ciężar. Oby mieć to jak najszybciej za sobą…
Zatoczył
łuk, żeby podejść z boku, mniej więcej w jednej trzeciej długości zeppelina.
Filgate i Dunmore próbowali jeszcze atakować gondolę i silniki, ale Niemcy
musieli mieć spory zapas amunicji, większy, niż mógł udźwignąć jakikolwiek
samolot. Teutońska bestia rosła w oczach. Tony uznał, że najwyższa pora.
Pociągnął za sznur przymocowany do spustu.
I
nic. Musiał się zaciąć. Niech to diabli, nie w takim momencie!
Nie
było innego wyjścia niż zdjąć ręce ze sterów i wstać. Scolding podniósł się
niepewnie, wystawiając się na chłoszczący wiatr. Prostując się, jednocześnie
przytrzymywał stopą jeden z pedałów, aby w razie czego móc natychmiast skręcić.
Wokół szalał wiatr, owiewał go po bokach, walnął prosto w twarz, gdy Tony
wychylił się ponad krawędź płata. Chwila nieuwagi i mógł wypaść z kokpitu!
Jedną ręką mocno złapał za krawędź skrzydła, drugą zacisnął na chwycie karabinu.
Nacisnął
spust, potem drugi i trzeci raz, z coraz większa desperacją. Dopiero za którymś
razem rozległ się znajomy, rozrywający uszy terkot serii. Tony starał się
wpakować większość magazynka w jeden ograniczony obszar, żeby zwiększyć szanse
przebicia. Zanim się zorientował, po powierzchni zeppelina zaczęły pełgać
płomienie.
Teraz
trzeba jak najszybciej wiać w lewo, a on opiera się o górny płat i leci prosto
w ogień! Scolding nadepnął na orczyk i ostrożnie usiadł, przytrzymując się
dźwigara.
Wybuch
nastąpił akurat w momencie, gdy był pochylony. W jednej chwili potężna siła
odrzuciła „Ellaline” daleko w tył. Tony na moment całkiem stracił poczucie
orientacji przestrzennej, wszystkie kierunki mu się pomieszały. Kiedy przestało
mu się kręcić w głowie – wisiał w powietrzu, kurczowo ściskając dźwigar.
Niepilotowany przez nikogo samolot, leżąc na prawej burcie, łagodnie pikował ku
ziemi.
Wytężając
wszystkie siły, które mu jeszcze zostały, drugą dłonią Scolding złapał krawędź
kokpitu. Podciągnął się wystarczająco, żeby z trudem wsunąć jedną nogę do
środka. Zakotwiczył się butem o siedzenie pilota i po kilku strasznych
sekundach zdołał wciągnąć całe ciało na fotel. Bez zwłoki zrobił przechył
w lewo i ściągnął drążek ku sobie.
Kapitan
nie miał czasu patrzeć, co się stało ze sterowcem. Obolałymi ramionami musiał
teraz stoczyć zapasy z samymi prawami fizyki. Cały świat wokoło wypełniał ryk
silnika, wycie wiatru i wszechobecne drgania. Przez chwilę wydawało mu
się, że zaraz coś trzaśnie, zerwą się linki steru albo on sam wyrwie wreszcie
drążek z podłogi. Emily, pomyślał, dlaczego nie ciebie tak ściskam dzisiejszego
wieczoru?
W którymś
momencie horyzont wrócił na swoje miejsce. Tony ciężko oddychał, usiłując
ocenić sytuację. W powietrzu było pusto. Sterowiec został zniszczony, a jego
resztki spadły do morza. Większość samolotów eskadry też już zeszła do
lądowania, gdy zaczęło brakować paliwa lub amunicji. Scolding wziął kurs na pas
startowy w Chopham. Starczy wrażeń jak na jeden dzień, pomyślał. Coś uderzyło
go w ramię. Nawet nie poczuł bólu.
Na
pomoście startowym marynarze w cichym milczeniu wpatrywali się w kulę
płomieni i żółtego dymu, w jaką nagle zmienił się nieprzyjacielski sterowiec.
– Chopcy palą
fojera – powiedział Angus z uznaniem. – No i widzisz, Fletcher, nie przydała
się ta wasza lufa!
– I bardzo dobrze!
– odparł podoficer z drużyny gospodarczej, który w razie zagrożenia bazy pełnił
funkcję ładowniczego armaty przeciwlotniczej. Z ulgą ściągnął z głowy hełm
pomalowany na granatowo. – Mówię panu, bosmanie, nie lubię tego krówska i nie
mam ochoty z niego strzelać.
Szef
mechaników już się zbierał, by dokończyć wyłudzoną od oficerskiego kucharza
miskę zupy żółwiowej, gdy od strony hangarów nadbiegł McNulty z torbą
sanitariusza przewieszoną przez ramię.
– Nasi wracają? –
zapytał zaaferowany. – Widziałem, że któryś się palił!
– To Stevens –
stwierdził Ron Boswell. – Nie doleciał do bazy, inżynier wysłał auto, żeby go
znaleźć. Mają też po drodze poszukać resztek zeppelina.
– Ronnie, pilnuj
gaśnicy, w razie któryś inny się przysmażył – przypomniał mu Angus. – Czekajta,
leci nasza eskadra!
Jako
pierwsi do brzegu dobili Roelofs i Vincent, choć wylądowali kilkadziesiąt
jardów od pomostu i trzeba było rzucić im linę. Hydroplan miał uszkodzony
przewód paliwowy i tylko dzięki umiejętnościom Antylopy bezpiecznie usiadł
na falach przy prawie pustych zbiornikach. Następni do pomostu podpłynęli
Traylor bez kawałka skrzydła i Braeburn, którego maszyna była stopniowo
najmniej naruszona. Gorszy los spotkał jednak porucznika Reynoldsa,
obserwatorze. Leżał w tylnym kokpicie, przechylony na prawy bok, niewidzącym
wzrokiem wpatrywał się w dal przez strzaskane gogle. Cała lewa połowa głowy
lepiła się od krwi. Mechanicy jak jeden mąż ściągnęli czapki.
Henry
westchnął i przez moment wpatrywał się biernie w marynarzy ustawiających
maszynę Braeburna na wózku. Co za bezsens, jeden niemiecki statek powietrzny
prawie zupełnie zdemolował cały dywizjon! Byliśmy słabi, pomyślał, a teraz
będziemy jeszcze słabsi.
– Wszyscy w nią
nieźle prażyliśmy. To mógł być każdy.
– Dowódca albo
Dunmore – uznał Braeburn bezbarwnym głosem, wciąż oszołomiony śmiercią
Reynoldsa. – Nikt inny już tam wtedy nie został.
– Po mojemu to był
kapitan Scolding, panie poruczniku – wtrącił Angus.
– Co za
niedorzeczność, bosmanie – Henry spojrzał na niego niechętnie. – Przecież
kapitan miał zakaz lotów.
– Może i tak –
odparł szef mechaników. – Ale miał też naboje zapalające, jako jedyny. O,
właśnie wraca.
Vincent
dostrzegł myśliwiec nadlatujący z północy ku pasowi startowemu. To przecież
„Ellaline”, na której zwykle latał Thorne-Stevens, tyle że tego dnia
Thorne-Stevens wziął „Albertę”… Czyżby Tony naprawdę się odważył? To bardzo
niedobrze, sprawy się skomplikują.
Biegiem
rzucił się ku hangarom. Lądujący nieuport wyprzedził go, dotykając kołami
nawierzchni pasa, przetoczył się po całej jego długości i wyhamował. Pod
hangarami obległ go już John Throat ze swoją drużyną mechaników. Zanim Henry
zdążył dogonić „Ellaline”, pilot wstał z kokpitu. Od razu po sylwetce porucznik
rozpoznał przyjaciela.
Marynarze
pomogli Tony’emu wysiąść. Trzymał się za lewe ramię po nad łokciem, twarz miał
wykrzywioną bólem.
– Leć po
sanitariusza! – nakazał Vincent pierwszemu z brzegu. – On się szwenda po
pomoście, a rannego mamy tutaj!
Spojrzał
znów na swojego pilota, któremu z ramienia wystawał sześciocalowy kawałek
urwanego kątownika.
– Tony, coś ty zrobił… –
westchnął.
– Zwyciężyłem –
rzucił Scolding przez zęby. – Martwiłem się o ciebie, nawiasem mówiąc.
– Nic mi nie jest.
Ty potrzebujesz pilniejszej pomocy. Co z twoją ręką?
– Już tu biegnie
McNulty, tylko broń Boże samodzielnie tego nie wyciągaj… – odrzekł Henry. W
nagłym porywie rozpaczliwej czułości przytulił Tony’ego, oczywiście od prawej
strony, żeby nie przyczyniać mu większego bólu.
Po
chwili zjawił się sanitariusz. Scolding, przyprowadzony pod rękę do ściany
jednego z hangarów, opadł ciężko na ustawioną tam ławkę, pociągnął łyk
brandy z podanej przez Henry’ego piersiówki i pozwolił McNulty’emu robić
wszystko, co konieczne.
Zaraz
potem pojawili się Borker, Nesbitt i Turnbull. Zaczęli gorączkowo dyskutować o
zdarzeniach tego dramatycznego popołudnia, opowiadać sobie nawzajem o całej
sytuacji i tworzyć pełniejszy obraz sytuacji. Porucznik Vincent też do nich
dołączył, a po chwili przyszedł Roelofs. Zastanawiali się, czy Thorne-Stevens
żyje, a jeśli tak, to gdzie się podział. Tony był wyczerpany, ramię mocno go
rwało. Od czasu do czasu tylko dorzucał słowo albo dwa lub reagował na pytanie,
choć momentami nie mógł się skupić na odpowiedzi.
Lekko
ranny Dunmore z Howlettem pojawili się po chwili. Tymczasem na przeciwległym
skraju pasa wylądował Filgate. Opuściwszy kokpit nieco podziurawionego
nieuporta, od razu ruszył ku grupie oficerów pod ścianą hangaru.
– Dowódca nie
wygląda na zadowolonego – zauważył Evan Borker.
– Niech mnie teraz
nawet każe wytarzać w smole i pierzu – powiedział Scolding bez siły. – Jestem
zbyt zmęczony.
Dowódca
dywizjonu zbliżył się chwiejnym krokiem. Grupa lotników rozproszyła się, stając
przodem ku niemu. Tony zauważył, że dowódca pozostawia na asfalcie mokre,
ciemnoczerwone odciski buta.
– Scolding –
wychrypiał komandor podporucznik Robert Filgate. – Złamałeś wyraźny rozkaz. Ja
tego tak nie…
I
runął na bitumiczną nawierzchnię pasa startowego.
BACKSTREET'S BACK!!!
OdpowiedzUsuń(Nie mam spania, może picie kawy o 21 rzeczywiście nie było dobrym pomysłem.)
Steven Parsons jest moim spirit animal. Czuję z nim głęboką więź.
. Ten dżentelmen stanowczo za bardzo kojarzył mu się z domem rodzinnym. Może to on powinien zostać narzeczonym Josephine? Pasowaliby do siebie. - NIE
Co jakiś czas upewniał się, ile mu jeszcze zostało, i za każdym razem tracił nadzieję - To ja, jak pisałam konspekty na praktyki. Myślisz, że masz już z dziesięć jak nic, przecież tyle nad tym już siedzisz. Liczysz. Kurwa, ledwo pięć.
Jest, emo mode! <3
czarna bestia, w której mocy znalazł się przed kilkoma miesiącami, krąży gdzieś nad jego głową, czekając na sposobny moment, by spaść na niego i owinąć czarnymi, skórzastymi skrzydłami - quality content, poetry and stuff
był przekonany, że Emily przegnała jego smutki swoim dotykiem i ciepłym brzmieniem głosu - YASSSSSS, GIRL, YASSSSS!
by natknąć się nad kanałem na Niemca, który zakończy jego cierpienie… - płaczę (ze śmiechu, kocham emo Tośka, po to tu przychodzę, żeby się z niego ponapierniczać)
Nie nadaję się na dowódcę. - Pierrrrrrdolisz, misiu kolorowy.
Vincent patrzył na niego z pewną dezorientacją, a potem zbliżył się i położył mu dłoń na ramieniu.
– Tony, nie masz powodu, by myśleć o sobie w taki sposób. Jesteś dzielnym, wartościowym człowiekiem. - Kocham to, jak Henry wierzy w Tony'ego. Bromance. Wnioskuję, by Tony i Henry zaczęli zwracać się do siebie "bro".
kucharz jakiegoś jego wuja umiał robić zupę żółwiową z gęsi - A ja ostatnio potrzebowałam przepisu na kopytka, bo zapomniałam, co do nich szło... (Ziemniaki, mąka, jajo. Zapomniałam trzech składników. Geniusz.)
I co? Pewnie, że dostał. Wujo zapisał mu ustęp na skraju działki. - To prawie jak mój dziadek, który, zapytany w żartach o spadek dla swojego starszego syna tupnął nogą i wrzasnął, cytuję: "CHUJA DOSTANIE". (Mój ojciec jest młodszym synem jakby co XD)
Zbliża się do nas niemiecki sterowiec. - HOLY SHIT
Sterowiec to poważna sprawa, pomyślał Tony - A ja wciąż pamiętam ten z pierwszego rozdziału, huehuehuehuehuehuehue. HUE.
Przyznam szczerze, że opisu próby zestrzelenia sterowca to jeszcze nie miałam okazji czytać. Jest fajnie. Te pościgi, te eksplozje.
PUŚĆCIE TONY'EGO, ON GO ROZWALI!
– Przecież… podobno ma pan zakaz lotów! - GRYŹ KOPER!!!!
Emily, pomyślał, dlaczego nie ciebie tak ściskam dzisiejszego wieczoru? - Hohohohohohohohoh. OHOHOHOHOH.
MÓWIŁAM, ŻE TONY ZAŁATWI SPRAWĘ! THAT'S MY BOY!
Szef mechaników już się zbierał, by dokończyć wyłudzoną od oficerskiego kucharza miskę zupy żółwiowej, gdy od strony hangarów nadbiegł McNulty z torbą sanitariusza przewieszoną przez ramię. - Czcionka ci tu odpierdala niezłą manianę.
UsuńOd razu po sylwetce Cejloński Storczyk rozpoznał przyjaciela. - Ja wiem, że ty lubisz to określenie, ja też lubię, ale przestań go tak często używać. Znaczy to nie jest rozkaz ani nic, ale to jest Henry. Nazywajmy go Henrym. Nie bójmy się jego imienia.
– Zwyciężyłem – rzucił Scolding przez zęby. – Martwiłem się o ciebie, nawiasem mówiąc. - BROOOOO!
Hahaha, Fligate. Dobrze ci tak.
NO OGÓŁEM TO WYŻEJ TO JEST CHAOTYCZNE BARDZO MOCNO, ale ja już nawet nie udaję, że mam kontrolę nad swoim życiem, więc tym bardziej nie kontroluję swoich komci. Jakiegoś mnie Panie Boże stworzył, takiego mnie masz. Akcja w tym rozdziale była jedną z najfajniejszych od kilku rozdziałów. Serio, nie tylko się dobrze bawiłam, ale towarzyszyły mi też realne emocje. Czytałam byle szybciej zobaczyć, co dalej, co zrobi Tony, co się z kim stanie i co będzie ze sterowcem. Ogółem motyw z zakazem lotów dla Tony'ego zrobił temu opku na dobre, bo zrobiło się pole dla popisu tej bardzo fajnej, krnąbrnej i bohaterskiej strony jego charakteru. Bardzo mi się to podobało. Od strony technicznej, tych wszystkich nazw, tego, jak przebiegała taka akcja, jak się samoloty szykowało, co się ładowało, czym się strzelało - podziwiam za wiedzę, ja bym nawet nie wiedziała od czego by zacząć. No i ten Fligate na koniec zrobił mi noc.
(Ta kawa to był naprawdę zły pomysł, w ogóle mi się nie chce spać.)
Hue.
See ya.
PS Ten komentarz się nieźle spierdz... mi gdzieś między wierszami. Nie oczekuję, że znajdziesz w nim jakiś sens.
Komcie, chaotyczne czy nie, zawsze są mile widziane (zwłaszcza, kiedy człowiek budzi się rano i widzi od razu dwa - w zasadzie jeden w dwóch częściach, ale to szczegół). I w dodatku stanowią nieocenione źródło inspiracji, więc możesz przyjąć, że masz jakiś tam pośredni wpływ na to opko. :) Np. za sprawą komciów tej drugiej czytelniczki, która jakiś czas temu zaginęła bez wieści, na tym blogu zakończyła się epidemia wielokropków... Za to twoje komentarze pod poprzednim rozdziałem skłoniły mnie do bardzo wstępnego zaplanowania akcji na 25 rozdziałów do przodu :> Santa Marija i Jołzef, to oznacza jeszcze najmarniej dwa lata pisaniny!
UsuńNatomiast co się tyczy TRZCIONKI, to próby jej zmniejszenia w tym rozdziale spowodowały jeszcze większy syph, więc musi tak zostać, dopóki nie przegrzebię dokładnie HTML i nie znajdę błędu wówczas popełnionego.
"Misiu kolorowy" i "gryź koper" to są jakieś regionalizmy podkarpackie? Zwłaszcza z tym drugim pierwszy raz się spotykam. W odróżnieniu od ukrytej opcji wietnamskiej (Hue).
"Bro" mi do nich nie pasuje, jest takie eee... amerykańskie? Co prawda jedna z wczesnych czytelniczek (gdzieś na wysokości rozdziału 3) radziła mi odpuścić w ogóle wątki romansowe, a skupić się na bromansie.
Dobry komć nie jest zły! Zły komć również nie jest zły.
UsuńJak nic dobijesz tu kiedyś do 100 rozdziałów :D. Będzie materiał żeby wydać serię książek. A potem zbijesz fortunę i ustawisz się do emerytury. #dobryplan
PRZESRANĄ MASZ TĘ TRZCIONKĘ, tyle ci już powiem :D.
Eeeee... Nie? Nie wiem, gdzieś z internetów te zwroty wyłapałam przez lata. Regionalizmy podkarpackie są... Jakby to powiedzieć, mniej nowoczesno brzmiące. HUE
Ale ja wiem, że nie pasuje, tylko się tak śmieję, ale jestem jak najbardziej za silnym bromance. Lindę bym odstawiła, Emilcię zostawiła i klepała radosny bromance. Dzięki Bogu, że to nie moje opko, bo by się działo (jeśli ktoś się zastanawia, ile ja mogę mieć posranych pomysłów, to odpowiedź brzmi: DUŻO).
A któż dopiero co zapowiadał machanie fioletowym ceramicznym nożem w obronie Lindy i chciał pomagać Henry'emu w pozbywaniu się zwłok Josephine? (Zaraz, "dopiero co?" Toż to ze trzy lata bydzie...)
UsuńJa nie pamiętam, co ja wczoraj na obiad jadłam (prawdopodobnie gruz), ty mi nie wypominaj co pod natchnieniem wypisywałam trzy lata temu...
Usuń(Wtedy romans Lindy i Henry'ego był gorący, teraz mi się znudził, ja się szybko nudzę.)
Wróciłaś w lipcu a ja nawet nie zauważyłam! Ale już nadrobiłam :)
OdpowiedzUsuńHisteryczna, that's a-you? :D A to niespodzianka po kilku latach!
Usuń