- Słuchajcie, chłopaki – powiedział niepewnym tonem Johnny Kilbride. – Nie ma który z was tytoniu?
-
A mnie już nie pytasz? – odezwała się Mairéad, siedząca na
parapecie.
-
Bo wiem, że raczej nie masz.
Calum Flynn i jego towarzysze siedzieli w salonie średnio zamożnego
mieszkania na drugim piętrze. Z portretów na ścianach nieznajomi
ludzie obrzucali ich niechętnymi spojrzeniami. Duży, stojący zegar
odmierzał krótkie chwile spokoju, jakie im jeszcze zostały,
zanim zrobi się gorąco.
To zdecydowanie nie było przyjacielskie spotkanie na
podwieczorku. Devin Sheehan siedział przy okrągłym stole na środku
pomieszczenia, khaki zamienił na szarozielony mundur ochotników. Na
obrusie stała napoczęta butelka whiskey i leżał karabin. Mairéad
Hyland, wpatrzona w ulicę za oknem, miała na sobie żakiet i
spódnicę w tym samym kolorze co u Devina, jej palce pieściły
czernioną stal rewolweru. Johnny chodził po salonie jak tygrys w
klatce; ubrany był w cywilny garnitur z zielonkawego tweedu, ale na
rękawie miał szmaragdową opaskę, a przez ramię przewieszony
skórzany kawaleryjski bandolier. Calum swój marynarski mundur
wzbogacił o podobną opaskę jak u Kilbride’a oraz ciemnozielone
owijacze na łydkach, a czapkę zostawił w domu u kuzyna.
- Powinny mi chyba zostać jakieś papierosy – stwierdził i zaczął
grzebać po kieszeniach.
-
E, papierosy to nie to samo.
-
Też sobie znalazłeś moment, żeby wybrzydzać, Johnny –
skrytykował go Devin. – Jakby co, to rozkrusz sobie i tym nabij
fajkę.
-
Nie rozumiesz, Devin – stwierdził Kilbride. – To nie ten gatunek
tytoniu. Papierosowy to szajs, jakbyś gazetę palił.
Ściskając w ustach pustą fajkę, wyszedł do kuchni, skąd wkrótce rozległy
się odgłosy otwieranych szafek.
-
Okradasz ludzi? – krzyknął za nim Devin. – Powiem porucznikowi!
-
Nazwijmy to rekwizycją w imieniu Republiki! – odkrzyknął Johnny.
– Mogę zostawić pokwitowanie.
-
Nie no, Johnny, tak nie robi się! – Devin poderwał się z
krzesła. – Przywołuję cię, kurna, do porządku!
-
Ale widzę, że i tak nic nie ma – stwierdził Kilbride, wracając
z rozczarowaniem do pokoju.
Flynn
wymacał w kieszeni kilka papierosów, wyciągnął je do kolegi.
-
Wiesz co, lepiej zapal cokolwiek, niż gdybyś miał dostać szału.
Johnny
usiadł na krześle zwolnionym przez Devina, ostrożnie rozerwał
bibułkę jednego papierosa i przesypał tytoń do fajki. Ugniótł
palcem i powtórzył czynność z drugim, ale ręce mu się
zatrzęsły, tytoń rozsypał się po obrusie. Johnny zaklął.
-
Uwaga, nadchodzą! – rzuciła Mairéad teatralnym szeptem,
zeskakując z parapetu.
Calum
wyjrzał na ulicę. W dalszej perspektywie zza zakrętu wyłoniła
się kolumna żołnierzy, wąż koloru khaki. Kroki dudniły o bruk,
na przedzie szedł oficer z dobytą szablą. Tam, gdzie niższe dachy
niektórych budynków wpuszczały na ulicę światło słońca,
lśniły w nim bagnety na karabinach.
-
Jak na defiladzie – mruknął Johnny. – Myślą, że się
przestraszymy?
Drżenie
w jego głosie wskazywało, że rachuby Anglików były przynajmniej
częściowo trafne. Flynn otworzył zamek karabinu i załadował
łódkę z nabojami.
-
Najwyżej z pluton – ocenił Devin. – Przy naszej pozycji
powinniśmy wytrzymać.
-
Ich spytaj, czy nie mają tytoniu – zaproponował Flynn.
-
Tytoniu może nie – odparła Mairéad – ale na pewno nie
pożałują nam… ognia!
-
Nie strzelać jeszcze – rzucił Sheehan przez zęby. – Niech
podejdą na wysokość fryzjera. I pamiętaj, Johnny, nie
marnować amunicji!
Flynn przesunął się, żeby lepiej widzieć ulicę. Żołnierze
maszerowali, nieświadomi niczego, choć niektórzy dość nerwowo
się rozglądali.
- Wycof się, nie stój w samym oknie. – Devin pociągnął go za
ramię. – Czego was tam uczą w tej waszej marynarce…
Calum
zrobił dwa kroki do tyłu; faktycznie, ulicę nadal było widać
całkiem dobrze. Maggie, a właściwie Mairéad, oparła się plecami
o kawałek ściany pomiędzy oknami. Kilbride, ściskając w dłoniach
niemiecki karabin przywieziony z Howth, przykucnął za samodzielnie
“umocnionym” parapetem, wyglądając przez prowizoryczną
ambrazurę między taboretem a żeliwną węglarką.
Żołnierze
byli coraz bliżej. Ciekawe, ile jeszcze takich kolumn zmierzało do
centrum miasta, opanowanego przez powstańców? Walki toczyły się
już od czterech dni, po początkowym szoku Anglicy się
skonsolidowali i ściągnęli posiłki. Zaczęło się euforią, a
nie udało się nawet zdobyć zamku dublińskiego.
Czoło nadchodzącego plutonu zrównało się z salonem
fryzjerskim…
- Teraz! – krzyknął Devin, podrzucając karabin do policzka.
Huknęły
strzały: bez jakiejkolwiek koordynacji, w nierównych odstępach,
każdy brzmiący inaczej, bo to dwa enfieldy, jeden mauser i rewolwer
Webleya – ale opór został stawiony. Dwaj Anglicy upadli na bruk,
zabrzęczała stłuczona kulą szyba salonu. Reszta żołnierzy po
chwili zamieszania rozbiegła się: jedni skoczyli do bramy, drudzy
schowali się za drzewami czy latarniami.
-
Jak na strzelnicy! – stwierdził Johnny Kilbride. – No dalej,
juchy!
Niektórzy
żołnierze zaczęli odpowiadać ogniem, ale nie widzieli, skąd się
do nich strzela, więc sami walili na oślep po okolicznych oknach,
wybijając szyby.
Strzelanina przedłużała się, nie przynosząc
rozstrzygnięcia, ale przynajmniej na moment udało się zatrzymać
napastników. Dziwne, pomyślał Flynn, strzelam do ludzi, z którymi
razem atakowałbym Niemców, gdybym akurat nie wstąpił do
marynarki. Dziwna to była sytuacja i jakaś taka niezręczna, ale
nie miał siły ani czasu szczególnie się nad tym zastanawiać. Tak
wyszło i już, zresztą nie był filozofem, tylko mechanikiem.
- Ja chrzanię! – westchnął, repetując karabin. – Na każdym
wychodnym muszę się wpakować w jakieś kłopoty!
- To nie kłopoty! – krzyknął Johnny Kilbride, ekstatycznie
strzelając przez okno z mausera. – To świt nowej Irlandii!
- Zaraz będzie tydzień, jak ten świt trwa… Uważaj, chyba coś
kombinują!
Z
okna nie było widać oficera, ale musiał poczynić krok na drodze
do opanowania sytuacji. Jedni Anglicy prowadzili niepewny ogień
zaporowy, jakby postawili sobie za cel powybijać wszystkie okna na
tej ulicy. Drudzy, kryjąc się za wszelkimi przeszkodami, zaczęli
skokami posuwać się dalej. Flynn przeładowywał, celował,
naciskał spust. Kule świszczały, brzęczały, odbijały się od
bruku. Czasem trafiały, częściej nie.
-
Trafiłam jednego – słyszał z boku podekscytowaną Mairéad. –
Józefie święty, trafiłam go!
-
Maggie, do kuchni – rzucił Devin.
-
Co, jak kobieta, to muszę zaraz do kuchni? – oburzyła się,
ładując nowe naboje do webleya.
-
Tam masz okno całkiem nieobsadzone.
-
Niech Johnny idzie, ja mam tylko rewolwer.
Kilbride
niechętnie wykonał polecenie, znów wychodząc do sąsiedniego
pomieszczenia. Żołnierze tymczasem znaleźli gdzieś siekierę –
może po prostu przynieśli ze sobą – i zabrali się do rozbijania
bramy kamienicy.
- Ale jaja! – krzyknął Johnny z kuchni. – Te papudraki nie widzą,
skąd strzelamy! Szturmują nie ten budynek!
Calum,
zaciekawiony tak kuriozalnym widowiskiem, wychylił się z okna.
Faktycznie, przeciwnik nie zorientował się, z której strony padają
strzały. Kilku rannych odciągnięto ze strefy zagrożenia, paru
Anglików mierzyło z karabinów w okna kamienicy kilkadziesiąt
jardów na lewo od Flynna. Dobiegały stamtąd rytmiczne uderzenia
siekiery.
-
Tylko gdzie teraz reszta naszych? – zdziwił się. – Nikt nas z
boku nie wspiera?
Chciał tylko wyjrzeć i rzucić okiem, czy jeszcze
jacyś ochotnicy z wysuniętych posterunków nie włączyli się do
walki. Pech chciał, że jeden żołnierz dostrzegł go, krzyknął
do pozostałych. Wojacy króla Jerzego porzucili ciężką pracę nad
dostaniem się do wnętrza kamienicy – i tym razem zaatakowali
właściwy dom.
Kule zaczęły wpadać przez okno do salonu, bębniły
po murze, tłukły okna niżej. Flynn, schowany za “przedpiersiem”
konstrukcji Johnny’ego, usłyszał spod podłogi dźwięczny brzęk
o innym brzmieniu niż tłuczona szyba – żołnierze musieli trafić
w żyrandol.
-
Zamknięte chociaż na dole? – upewniła się Mairéad, tymczasowo
ukryta pod parapetem.
Calum zepchnął węglarkę z parapetu. Rąbnęła o
bruk, rozpirzając się dokumentnie tuż przy czubkach butów
angielskiego kaprala. W ślad za nią posłał dwie kule z karabinu:
raz spudłował, drugi raz trafił podoficera w nogę. Ale z klatki
schodowej już dobiegał huk wyważanych drzwi. Devin wybiegł na
korytarz, po chwili wrócił, mocno rozgorączkowany.
-
Nie da rady, musimy odskoczyć – zdecydował.
-
Dokąd? – Johnny zajrzał do salonu. – To pułapka!
-
Przez strych – zaproponował Flynn. – Mam doświadczenie,
poprowadzę.
Złapał
pas z ładownicami, zarzucił pośpiesznie szelki na ramiona i
wybiegł, trzymając broń gotową do strzału, za nim Mairéad i
Johnny. Widzieli w perspektywie studni klatki schodowej, jak
żołnierze biegną pod górę, miotając piętrowe przekleństwa. Za
szybcy są!… Devin na chwilę skoczył do mieszkania, wrócił z
zapaloną lampą naftową i cisnął ją w dół, na schody. Buchnął
płomień, kłęby czarnego dymu poszybowały ku górnym piętrom. Od
ognia zajęła się drewniana balustrada. Nie było czasu patrzeć,
czy to na długo powstrzyma Anglików…
Trzecie
piętro – i już strych. Drzwi okazały się zamknięte, Johnny
wyważył je kopniakiem. Wpadli do dużego pomieszczenia, pełnego
różnych rupieci i rozwieszonej w poprzek na sznurach bielizny.
Flynn bez namysłu rzucił się w lewo, zgięty prawie wpół, by nie
zaplątać się w pranie. Świetlik na dach znalazł bez trudu, ale… nie było drabiny. Z klatki schodowej dobiegały strzały, gdy
Devin próbował jeszcze powstrzymywać napastników.
-
No to zostało nam chyba skakać z okna – stwierdziła kwaśno
Mairéad.
-
Czekajcie, tu są drzwiczki – zauważył Johnny.
Rzeczywiście,
w drewnianym przepierzeniu znalazły się drzwi z desek. Były
zamknięte na kłódkę, ale na tyle zmurszałe, że Flynn
bez trudu wyrwał z mięsem całą deskę, do której przymocowany
był skobel. Wybiegli na drugą stronę: strych łączył się z
poddaszem sąsiedniego budynku.
Devin
dogonił ich, lekko zdyszany.
-
Wściekli się – powiedział. – A u mnie już mało nabojów.
Calum
poratował go dwiema łódkami i od razu przepchnął przez
drzwiczki. Zamknął za sobą na krótko przed tym, jak Anglicy
wpadli na strych. Nie było co marzyć, że się nie zorientują –
możliwości ucieczki były ograniczone.
A jednak żołnierze musieli przeżyć lekkie zagubienie
– może nie od razu się połapali wśród wiszącej bielizny, a
może w ogólnym zamieszaniu i strzelaninie nie usłyszeli czwórki
ochotników. Flynnowi i pozostałym udało się przejść strychem do
trzeciego domu, a stamtąd klatką schodową – nie na ulicę, lecz
na podwórze.
Na
zewnątrz świeciło piękne słońce, wydobywając z trawy całą
jej soczystą zieleń, zupełnie wbrew faktowi, że w Dublinie tego
dnia działy się straszne rzeczy. Nawet zrzucone na kupę
potrzaskane doniczki były całkiem spokojne w swej smętności.
Devin, jako najstarszy stopniem, przejął prowadzenie i poprowadził
resztę do kamienic po drugiej stronie podwórza.
- Jeszcze tylko walniemy w przecznicę i będziemy w pubie.
- Kufel nam się należy jak mało co! – skomentował Johnny,
wchodząc do budynku.
Ale
szybko odskoczył z powrotem.
-
Tam jest jeden z nich – poinformował szeptem.
Flynn
ostrożnie rzucił okiem za futrynę, choć poprzednim razem jego
ciekawość ściągnęła wszystkim wojsko na głowę. Faktycznie, z
ulicy wszedł sierżant z karabinem i zaczął się dobijać do
mieszkania stróża.
-
Ja go zdejmę – stwierdził Sheehan.
Kiedy Anglik był zajęty waleniem kolbą w drzwi, Devin, wykorzystując
frontowe doświadczenie, podbiegł bezszelestnie i walnął kolbą
jego. Podoficer osunął się na ziemię.
Pozostali podbiegli. Devin szybko opróżnił
ogłuszonemu żołnierzowi ładownice i oddał część nabojów
Flynnowi.
-
Kończymy odskok, bo się naprawdę zrobi gorąco – stwierdził
Calum i uchylił drzwi na ulicę.
Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Żołnierze zdążyli już dojść
na Fitzwilliam Street! Na wprost wyjścia z kamienicy stało trzech,
rozglądali się niespokojnie, w pełnym ekwipunku, z tornistrami i
wszystkim innym.
-
No i masz, odcięli nas! – zdenerwowała się Mairéad.
-
Przeczekamy? – zapytał Flynn.
-
Tak to sobie możesz długo czekać! – syknął Johnny.
Calum
niespokojnie obejrzał się w stronę podwórza.
-
Nie możemy tu zostać, tamci przyjdą i wezmą nas w dwa ognie.
-
To co proponujesz?
-
Może się nam uda przedrzeć na rympał, jeśli weźmiemy z
zaskoczenia tamtych na ulicy. Nie zatrzymywać się, tylko biegiem do
naszych.
Sheehan
zgodził się, nie było czasu. Jeszcze tylko chwila na sprawdzenie
broni – i ruszyli.
Flynn
gwałtownie otworzył drzwi, aby długotrwałym skrzypieniem nie
ostrzegły przeciwnika. Johnny i Devin skoczyli na Anglików, za nimi
Mairéad i w końcu sam Calum, oddając po drodze chaotyczną salwę
– niekoniecznie, by zabić, przede wszystkim po to, żeby
zdezorientować. I na nich! Rzucając się na jednego z żołnierzy,
Flynn pochwycił jego spojrzenie. Nagle przypomniał mu się Durrow,
który umarł mu praktycznie na rękach, na dachu hangaru HMS
“Evelyn”… Ale odparł tę myśl, trafił Anglika kolbą w
brzuch, rozciągając go na bruku, i ruszył dalej, ku słupowi
ogłoszeniowemu, na którym przyklejony był prymitywny antykatolicki
plakat przedstawiający grube gołe papieże w ogniu.
Było gorzej niż myśleli, na całej ulicy roiło się
od wojska! Choć Calum i jego towarzysze byli szybcy, zaraz rozległy
się strzały, i to z obu stron. Nie zostawiając czasu na myślenie,
Sheehan galopem pognał w stronę przecznicy, za nim pozostali.
Mairéad biegła na końcu, jedną ręką podciągając spódnicę, a
drugą strzelając z rewolweru.
W bocznej ulicy nie dało się zatrzymać. Biegli wzdłuż muru, jakby
chcieli się wtopić w jego szarą płaszczyznę; największy problem
miał z tym sam Flynn w granatowym mundurze. Wtem Kilbride z
gwałtownym sykiem wciągnął powietrze.
-
Chyba dostałem! – jęknął przez zęby i zachwiał się.
Po jego nogawce spływała krew. Flynn chwycił kolegę, Mairéad
przejęła od niego karabin i ruszyli dalej, kryjąc się za
szpalerem drzew. Jakaś kobieta około pięćdziesiątki wyglądała
przez okno z jednopiętrowego domu po drugiej stronie ulicy.
-
Tutaj! – krzyknęła. – Zaraz zawołam!
Przeciągnęli
Johnny’ego przez ulicę, podczas gdy Devin ubezpieczał, ale
żołnierze nie puścili się za nimi w pogoń, może mieli inne,
ważniejsze zadania, jak otoczenie kordonem kwartału kontrolowanego
przez buntowników. I tak zamierzali ostatecznie wszystkich wyłapać,
więc co za różnica?
-
Powiedziała, że zawoła – stwierdził Kilbride, kiedy posadzili
go na schodach domu i Mairéad bandażowała mu nogę. – Nie
powiedziała, kogo. Może więcej Anglików?
Calum
wyszedł na krawężnik. Anglików nie było w zasięgu wzroku, ale
na wszelki wypadek trzymał broń w pogotowiu. Przykucnął na
moment, żeby poprawić sobie owijacz na prawej nodze. Źle go
zawiązał, od razu widać, że z marynarki, nieprzyzwyczajony.
Skrzypnęły
drzwi. Gospodyni, która przedtem wyglądała przez okno, wyszła na
ganek.
-
Przejdźcie przez dom – zaprosiła. – W ogródku na tyłach już
są wasi.
Flynn nie rozglądał się szczególnie, przechodząc
przez pomieszczenia, zauważył tylko drugą, starszą kobietę w
fotelu. Na dworze faktycznie czekali dwaj umundurowani ochotnicy.
Jeden był uzbrojony w karabin, drugi miał rewolwer przy pasie, ale
opierał się na kawaleryjskiej lancy.
-
A ty co? – zdziwił się Flynn. – Wolfe Tone?
-
A jak myślisz? Wzięliśmy lansjera do niewoli. Wiecie, co on
pierniczył? Że Queenstown zbombardowane z morza, że na Poczcie
Głównej siedzą Prusacy w pikielhaubach, że w Galway wylądował
bawarski książę, któremu obiecaliśmy koronę…
- Ta-ak – stwierdził kwaśno Devin Sheehan. – Niezależnie, jak
nam dzisiaj idzie, tyle przynajmniej mamy z całej tej kałabani,
żeśmy ich nieźle nastraszyli.
W miarę, jak szli ulicą, do uszu Flynna zaczęła dobiegać rzewna
melodia grana na blaszanej piszczałce, prastary celtycki lament o
tonacjach i interwałach nienawistnych dla Anglików, którzy brali
je za fałszowanie. Stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu
oczom Caluma ukazała się barykada przed pubem O’Broghana.
Przegradzając prawie całą szerokość ulicy, wykonana była ze
wszystkiego, co powstańcy akurat mieli pod ręką: rowerów, wózków
ręcznych, stołów, szaf, szyn tramwajowych, rur kanalizacyjnych,
worków z piaskiem, worków z kawą… Od zewnętrznej strony wisiał
portret króla, żeby Anglicy do niego strzelali. Po krótkiej
wymianie haseł wartownicy wpuścili grupę Caluma do środka.
- Dobra rzecz taka fujarka, można wetknąć za cholewę – rozległ
się dźwięczny baryton. – Nie to, co fortepian.
Z pubu wyszedł porucznik Cavanagh, dowódca tak zwanej kompanii, która
w gruncie rzeczy miała siłę słabego plutonu. Mogłaby być
silniejsza, gdyby nie zamieszanie w przeddzień powstania, kiedy
część ochotników rozeszła się do domów. Cavanagh był jednym z
młodych powstańczych oficerów, którzy niewielkie doświadczenie
bojowe nadrabiali entuzjazmem i niekłamanym patriotyzmem, choć jego
znajomość ojczystego języka ograniczała się do “Erin go
bragh!” i “Faugh a ballagh!”, których to okrzyków
nie umiał nawet zapisać według aktualnych zasad irlandzkiej
ortografii. Miał na sobie schludny brytyjski mundur przefarbowany na
szarozieloną barwę ochotników.
-
Nie macie dobrych wieści – stwierdził na widok Sheehana i jego
towarzyszy.
-
Musieliśmy ewakuować posterunek, panie poruczniku, nie dostaliśmy
od nikogo wsparcia – odparł Devin. – I mamy rannego.
-
Anglicy już tam są, prawie odcięli nam drogę na Fitzwilliam –
dodała Mairéad. – Chyba zaciskają kordon.
-
Ciężka sprawa – westchnął oficer. – Będziemy musieli się tu
utrzymać. Dobra, napijcie się.
Pub
został zaadaptowany na stanowisko kompanii. Pomiędzy stolikami stały
karabiny w kozłach. Kilku uzbrojonych ludzi czuwało przy oknach,
inni próbowali uchwycić trochę snu na materacach pod ścianą albo
wprost na stołach. Dowódca zajął stolik blisko baru, przykrywszy
go planem miasta i innymi papierami.
Flynn pomógł Mairéad zanieść Johnny’ego na
zaplecze, gdzie wśród beczek piwa i whisky leżało kilku rannych.
Doglądały ich trzy kobiety ze służby pomocniczej – jedna w
białym fartuchu, dwie młodsze i umundurowane. Miejsca nie było za
dużo, lecz Calum ułożył Kilbride’a w wolnym miejscu.
-
Czekaj, ty kto? – zapytała kobieta w fartuchu.
-
Margaret Hyland. Chciałam powiedzieć, Mairéad Ní Uallacháin.
-
A nie Kathleen? – zdziwiła się przełożona. – Dobrze, pomożesz
nam z rannymi.
-
Tak jest! – odparła Mairéad. – Już się nastrzelałam na
dziesięć lat do przodu, muszę odpocząć.
-
Mówisz o odpoczynku? Niedługo kolacja, będzie mnóstwo roboty.
Flynn
wyszedł z zaplecza i zbliżył się do kontuaru z ciemnego drewna.
Barmana nie było, najprawdopodobniej uciekł. Jego funkcję pełnił
wąsaty ochotnik w fartuchu narzuconym na mundur. Na stołku przy
barze siedział rudy Markey z sąsiedztwa, który w poniedziałek
rano dołączył do kompanii Cavanagha, gdy wyruszała do centrum
Dublina, i wlewał w siebie kufel ciemnego portera.
-
Ty znowu pijesz? – zdziwił się Devin, dołączając do Flynna.
-
Cóż – odparł Markey. – Gdybyśmy zajęli stanowisko w sklepie
papierniczym, pewnie bym pisał list do króla Jerzego.
-
Jasne, złożony z dwóch słów, drugie “się”.
-
Z pięciu. Jeszcze “Wasza Królewska Mość”.
-
Nalejcie i dla mnie – powiedział Flynn, zajmując stołek obok.
Pełniący
obowiązki barmana napełnił dwa kufle, ale tylko do połowy –
trzeba było oszczędzać. Calum usadowił się na krześle i
pociągnął łyk. Nie całkiem tak sobie wyobrażał urlop. Naszła
go nagła tęsknota za Maltą, tamtejsza kawalerka też goniła go po
ulicach, ale przynajmniej bez broni. Ciekawe, czy ta, której
pulchność nie miała sobie równych, jeszcze o nim pamięta? Nie
wydawało mu się.
Przy
swoim stole dowódca naradzał się z zastępcą, krępym
przedsiębiorcą nazwiskiem Ahern.
-
No i jak stoimy? – pytał retorycznie, wpatrując się w pokreślony
ołówkiem plan miasta. – Po lewej De Valera, po prawej McDonagh, a
my tak pośrodku jak ten rygiel, w razie czego będziemy pierwsi do
odstrzału. Anglicy przeszli Portobello i zaciskają kordon coraz
bardziej, na tyłach też się jacyś kręcą. Coraz trudniej nawet
wysyłać gońców na Pocztę Główną, a telefon nie działa.
-
Nie chce pan chyba powiedzieć, Cavanagh, że się wycofujemy?
-
Panie Ahern, już niedługo to nie będzie kwestia tego, czy mamy się
wycofać, tylko kiedy. Na razie się trzymamy, ale lada chwila może
nam zagrozić odcięcie. Albo z piekarni czy z Kolegium Chirurgów
dadzą znać, że potrzebują pomocy. Wszystko się może zdarzyć.
-
De Valera to ma dobrze – westchnął Markey. – Siedzi w piekarni,
nie musi się martwić o prowiant.
-
Dużo mu przyjdzie z tego, że w piekarni, jak nie ma prądu –
odparł Devin.
Flynn
dopił swoje pół kufla, zajrzał na chwilę do Johnny’ego,
któremu pielęgniarki założyły porządniejszy opatrunek, a potem
wyszedł na zewnątrz. Na barykadzie siedział piętnastoletni
chłopak w cyklistówce (Calum widział go pierwszego dnia pobytu w
Dublinie) i jegomość w szafranowym kilcie. Z oddali, z różnych
stron, odbijane echem pomiędzy ścianami kamienic, dobiegały
odgłosy strzelaniny. Do trzasku broni strzeleckiej dołączał
niekiedy warkot karabinów maszynowych, a od czasu do czasu wycie
przelatującego pocisku artyleryjskiego.
-
Tradycyjnie Irlandczykowi pisane są trzy rodzaje śmierci: na
szubienicy, z głodu albo z przepicia – odezwał się człowiek w
kilcie. – Przynajmniej pokazaliśmy, że potrafimy inaczej.
Flynn
skinął głową, nie wiedział, jak skomentować takie stwierdzenie.
-
A ty, marynarzu, powiedz – rzekł nieznajomy, próbując wyciągnąć
pułkową odznakę ze zdobycznej brytyjskiej czapki – nie ciężko
ci strzelać do kolegów?
-
To nie są moi koledzy – odpowiedział Calum. – Ja z marynarki.
Mężczyzna
milczał, dopóki powietrza znów nie rozdarł dźwięk granatu. To z
rzeki Liffey ostrzeliwano główną pozycję powstańców na
Sackville Street.
-
Słyszysz? – przemówił. – Oto twoi koledzy. Royal Navy
ściągnęła okręt na rzekę.
-
To dalej nie są moi koledzy – upierał się Flynn. – Ja z
lotnictwa, co tu porównywać jakiś kuter ochrony łowisk, daj pan
spokój.
-
A gdyby tak zdobyć ten kuter? – przemówił piętnastolatek. –
Pełno ludzi morza w tym mieście, załogę by się zebrało i wtedy
byśmy Angolom pokazali.
-
Nie ma tak dobrze – stwierdził Devin Sheehan, który właśnie
dołączył i wyjrzał ponad krawędź barykady. – Mamy rozkaz
siedzieć, to siedzimy. Już dość cofania na dzisiaj.
Kiltonosiec
podniósł worek, który trzymał pod nogami, i wyciągnął kilka
prowizorycznych granatów zrobionych z puszek po konserwach.
-
Poczęstujcie się – zaproponował.
-
Te granaty to jednak straszny szmelc – uznał Devin, ważąc w
dłoni puszkę z wystającym lontem. – Staremu Clarke’owi na
poczcie jeden wybuchł prosto w twarz, a tylko trochę go pokrwawił.
-
Millsy są lepsze, tylko ich mało – odparł piętnastolatek. –
Akurat mam jednego, zabraliśmy Anglikowi.
Przez
najbliższą godzinę nie działo się nic nadzwyczajnego. Wydawało
się, że wicher walki, dmący innymi ulicami Dublina, z jakiegoś
powodu omijał okolice pubu. Markey był nieco nietrzeźwy i dowódca
na wszelki wypadek zabronił mu wychodzić na zewnątrz. W pewnej
chwili przyjechał na rowerze goniec z piekarni Bolanda, który
zabłądził w drodze do powstańczych pozycji położonych bardziej
na zachód.
-
Powiedz, słyszałeś może, co się dzieje na Poczcie Głównej? –
zapytał go Flynn.
-
Na Sackville jest ziemia niczyja, człowieku! Wystawisz głowę, a
już Anglicy walą do ciebie ze wszystkich luf. Zupełnie jak na
froncie!
- Uwagaaaa!!! – krzyknął ktoś od strony barykady. – Bojler
jedzie!
- Na stanowiska! – Cavanagh z dobytym rewolwerem pojawił się
błyskawicznie w drzwiach.
Jedni ochotnicy zajęli miejsca za barykadą, starając się trzymać po
bokach, a nie w środku. Drudzy skryli się w oknach pubu albo w
kamienicy po przeciwnej stronie. Flynn szybko chwycił karabin i padł
na ziemię u lewego krańca barykady. Ostrożnie wyglądając zza
krawędzi, najpierw dostrzegł w oddali kilku żołnierzy
wychodzących zza rogu. Po chwili z tej samej przecznicy wytoczyła
się z warkotem ciężarówka. Z tyłu, zamiast paki, zamontowany
miała bojler z kotłowni. Auto sunęło w stronę barykady, Anglicy
z bronią gotową do strzału poruszali się kolumną za nim, tylko
od czasu do czasu któryś odskakiwał w bok, aby rozpoznać
sytuację. Powstańcy byli ukryci, na razie nie wystawiali się na
strzał.
- Wyłaź, Michael, dostaniesz zimnioka! – krzyknął jeden z
żołnierzy.
Cavanagh uniósł rewolwer i dał znak do otwarcia ognia. Kule zaczęły
świstać, rykoszetować od bruku, bębnić po metalowej karoserii.
Jeden z Anglików padł na ziemię. “Bojler” wykonał skręt,
ustawiając się bokiem do barykady, i huknął salwą burtową.
Reszta oddziału rozciągnęła się za ciężarówką, usiłując
nakryć ogniem jak najwięcej rebeliantów.
Calum Flynn próbował celować precyzyjnie, ale ostrzał zza barykady był
tak intensywny, że nie szło się skupić. Nagle do trzasku
karabinów dołączył doskonale mu znajomy terkot. Anglicy
przynieśli lewisa!
- Ach, żebyśmy to my mieli maszynowy… – rzucił przez zęby.
- A umiałbyś chociaż z tego strzelać? – powątpiewał powstaniec
w kilcie, majstrując przy zaciętym zamku karabinu.
- Nasze samoloty miały takie na uzbrojeniu, znam je jak własną
kieszeń.
Anglicy wzmogli ostrzał, korzystając z osłony “bojlera”. Jakiś
ochotnik, który ostrzeliwał nieprzyjaciela z okna pierwszego
piętra, do wtóru tłuczonej szyby opadł, bezwładnie przewieszony
przez parapet, a jego karabin runął na bruk. Piętnastolatek w
kaszkiecie podniósł broń do policzka, chciał błyskawicznie
zerwać się i oddać strzał nad barykadą, ale też dostał. Jego
krew popłynęła po bruku. Porucznik Cavanagh, trzymając się za
łydkę, siedział na ziemi, oparty plecami o zaporę, nie próbował
już odpowiadać ogniem. Jedna z pielęgniarek wybiegła z pubu, żeby
pomóc rannym. Runęła jak długa na ziemię. Flynn chciał ją
ratować, jednak szybko podniosła się na łokcie, podczołgała się
pod barykadę: kula trafiła ją tylko w manierkę.
Coś
należało zrobić! Dowódca odniósł ranę, zastępca Ahern
siedział w środku i nawet nie było wiadomo, na ile ogarnia
sytuację. Anglicy lada chwila mogli szturmować barykadę, ruszyć
do ataku na bagnety. Posiadacz kiltu rzucił w nich granatem, ale ten
nie wybuchł. Flynn też sięgnął po granat, chciał podpalić
lont, jednak okazało się, że nie ma zapałek.
Jego wzrok padł na zakrwawionego chłopaka, którego cudem ocalała
pielęgniarka próbowała opatrzyć. W kieszeni marynarki rannego coś
się wybrzuszało. Calum wymamrotał przeprosiny, sięgnął po to
coś. Granat Millsa! Lepszy niż to chałupnicze dziadostwo!
- Daj worek i osłaniaj mnie – zwrócił się do kiltonośca.
Podniósł
worek granatów, wyciągnął z millsa zawleczkę, ostrożnie dołożył
do pozostałych. Zerwał się na nogi. Opancerzona ciężarówka
właśnie wykonywała zwrot na wąskiej ulicy, ale nie było czasu
podziwiać widoków. Flynn z całej siły cisnął worek przed
siebie, prosto pod koła samochodu. Natychmiast klapnął na bruk.
Wybuch był tak ogłuszający, że Flynnowi zadzwoniło w uszach,
gruz z barykady sypnął mu się na głowę. Po tamtej stronie ku
niebu wzbił się kłąb dymu.
-
Teraz! – krzyknął Devin. – Na bagnety!
Nie
wszyscy mieli bagnety, ale do kontrataku ruszyli nie tylko ochotnicy
z barykady, lecz i ci z budynków. Calum, razem z człowiekiem w
kilcie, rzucił się prosto na oszołomionych pięciu Anglików,
którzy wyskoczyli z okaleczonego wozu: skoncentrowany ładunek
rozwalił “bojlerowi” całe zawieszenie z przodu. Flynn działał
jak automat: walił kolbą, pchał bagnetem, kopał. Wokół trwała
walka wręcz, ktoś kogoś rąbał łopatą, tu i ówdzie echem
odbijały się wystrzały. Wtem Calum dostrzegł leżącego na ziemi
lewisa. Jeden z żołnierzy, powalony na ziemię falą od eksplozji,
pełzł ku niemu. Flynn podbiegł wcześniej, chwycił kaem i wycofał
się z nim za barykadę.
-
Robin Hoody pierniczone, wracać do Sherwood! – rozległ się
okrzyk, gdy żołnierze uciekali w ulicę, z której przyszli.
Flynn, niosąc na ramieniu karabin maszynowy myląco zwany lekkim, wkroczył
do pubu. Inni wnosili rannych – nie było już miejsca na zapleczu,
więc zabrano się do przestawiania stołów, żeby położyć
rannych w głównej sali.
-
Aleś im pokazał, albatrosie! – jakiś człowiek z ryżym wąsem
poklepał Caluma po ramieniu.
-
Tylko szkoda – skomentował Devin – że już nie mamy granatów.
Masz, przyda ci się. Było w bojlerze.
Położył
na blacie płócienną torbę z magazynkami do lewisa. Flynn
przyjrzał się im, a potem usiadł i zaczął przegląd karabinu,
tak samo, jak robił to tyle razy w ciągu służby w marynarce,
przygotowując broń porucznika Vincenta przed lotem bojowym.
-
Dostałeś? – głos Mairéad wyrwał go ze skupienia nad pracą.
Flynn dotknął czoła. Krew? Faktycznie, wiedział, że ma na twarzy coś
ciepłego i lekkiego, ale myślał, że po prostu spocił się z
wrażenia. Nawet nie pamiętał, w jakich okolicznościach dostał,
bagnetem czy kulą, co leciała po stycznej. Dopiero teraz poczuł,
że boli.
-
Było założyć czapkę – stwierdził.
-
Nie możesz tak chodzić – stwierdziła dziewczyna. – Chodź,
założę ci opatrunek.
Poszli
do kantorku na tyłach, gdzie na biurku rozłożone były bandaże,
lekarstwa i narzędzia medyczne. Flynn siadł na krześle, a Mairéad
przemyła ranę. W trakcie, gdy owijała mu głowę bandażem,
odruchowo zaczął odpinać guziki jej munduru, po czym sięgnął
pod kurtkę, prosto ku piersiom.
- Calum, ty cholero… – roześmiała się, nie przerywając zabiegu.
– Od razu widać, że dostałeś w głowę.
- Przepraszam – Flynn gwałtownie cofnął ręce. – Odbija mi.
- Wszystkim nam odbija. Takiej chwili dożyliśmy.
- Takiej chwili, że możemy oglądać uciekających Anglików, i to
jest widok wart tego, żeby żyć potem tylko jeden dzień? Jak w tej
piosence?
- Coś w tym rodzaju.
Po opatrzeniu Flynn wyszedł do sali. Ranni otrzymali pomoc, ale z
niektórymi było gorzej: piętnastoletni ochotnik ranny na
barykadzie był w ciężkim stanie, majaczył i wyglądało na to, że
długo nie pożyje bez prawdziwej pomocy medycznej. Co gorsza, byli
również zabici. Mężczyzna w kilcie pozostał na bruku przed
barykadą, obok wraku ciężarówki…
Zapadł zmrok. Cavanagh doszedł do siebie i choć bardzo bolało go ramię,
osobiście skontrolował zmiany wart, wysłał też gońca do
piekarni Bolanda, a dwóm osobom kazał poszukać prowiantu.
Flynnowi, z niewielką pomocą urlopowanego frontowca, któremu we
Flandrii też zdarzało się strzelać z lewisa, udało się
doprowadzić kaem do porządku, więc Ahern rozkazał im zająć
dobrą pozycję na poddaszu. Frontowiec zgodził się iść pierwszy,
dając Calumowi odpocząć.
Flynn
próbował się zdrzemnąć na stole, jednak po jakimś czasie uznał,
że podłoga wygodniejsza. Dopiero o północy obudziła go Mairéad.
- Ty nie śpisz? – zdziwił się. – No daj spokój, po tym wszystkim…
- Jakoś mi się nie chce. Johnny zasnął, Devin też, a niedługo
przyjdzie twoja warta.
Wyszli
na klatkę i wspięli się po schodach aż na sam dach. Flynn usiadł,
opierając się plecami o komin. Od północy, tam, gdzie Poczta
Główna, niebo rozświetlała łuna. Ogień buchał też z kilku
innych punktów. Miasto, które w herbie miało trzy płonące zamki,
tym razem płonęło naprawdę.
-
Ale będą jaja, gdy wrócę do jednostki i mnie ktoś zapyta, jak
spędziłem urlop – stwierdził Flynn.
- A wrócisz?
- Dlaczego nie? Mam tam przyjaciół, przyda im się moja pomoc.
- A co z Irlandią?
- Zwyciężymy albo przegramy, w każdym razie jak będzie po wszystkim, to
ja się już na nic nie przydam.
- Oj, Calum, zawsze był z ciebie lepszy aparat…
Na
moment ich usta zetknęły się. Niby przypadkowo, ale już po chwili
Mairéad wsparła się dłońmi na barkach Flynna, a potem usiadła
mu na kolanach.
- A co tam
- wymruczała. – Pójdę za to do piekła, ale już sobie tyle nagrabiłam, że
pójdę i tak za wszystko inne.
- I to niby ja dostałem w głowę? – zdziwił się Calum, ale i tak
objął ją w talii.
Nastał
świt, nie przynosząc szczególnej ulgi. Gdzieś tam za oknem neon
błyskał w porannym świetle. Ogień nad centrum Dublina dopalał
się, a ulicami z rzadka przemykali ludzie w mundurach khaki,
szarozielonych, ciemnozielonych albo po cywilnemu. Sprzed pubu
O’Broghana usunięto zabitych, oczyszczono przedpole i
umocniono barykadę, ale zniszczona ciężarówka z bojlerem na
plecach pozostała tam, gdzie wiązka granatów przetrąciła jej oś.
Piętnastoletni ochotnik, ranny poprzedniego dnia na barykadzie, nie
dożył poranka.
Flynn
siedział na dachu z lewisem i torbą magazynków. Mairéad znalazła
podartą kołdrę i przyniosła mu, żeby nocny ziąb nie dawał mu
się we znaki. Sama jeszcze przed świtem poszła się zdrzemnąć, a
potem miała się zajmować rannymi.
Ulicę wciąż zasnuwały długie poranne cienie, gdy od południa rozległ
się grzmot marszowych kroków. Ahern, zastępca dowódcy kompanii,
szybko zwołał wszystkich, którzy jeszcze pozostali sprawni, i
rozkazał zająć stanowiska. Nawet Mairéad i druga z kobiet ze
służby pomocniczej usadowiły się w oknach, choć miały tylko
rewolwery.
Anglicy nadeszli zwartą kolumną i na widok barykady natychmiast zaczęli
się rozwijać w szereg. Flynn rozpoznał oficera – to chyba był
ten sam, który wcześniej dowodził atakiem na wysunięty
posterunek. Któryś z ochotników nie wytrzymał napięcia, strzelił
pierwszy. Po nim nastąpiła nierówna, chaotyczna kanonada, którą
Cavanagh z ręką na temblaku próbował koordynować. Żołnierze
odpowiedzieli wyćwiczonym, szybkim ogniem, zmuszając ochotników do
ukrycia się.
Nadeszła
pora przestrzelać lewisa. Calum położył się za kominem i puścił
krótką serię, lecz karabin się zaciął. Gdy odblokowywał go
drżącymi rękami, żołnierze zaczęli strzelać w górę,
omiatając ogniem okna i dachy. Flynn uporał się z usterką i
sypnął ołowiem w dół na Anglików, hojnie, lecz bez
marnotrawstwa, wciąż krótkimi seriami. Chyba ze dwóch dostało,
resztę zmusił do wycofania, dając towarzyszom szansę, by
odpowiedzieli ogniem.
- Złaź, skurczybyku! – krzyknął jakiś sierżant zza zewłoku
“bojlera”, lecz Flynn nie zamierzał, jak wtedy na Malcie, unikać
kłopotów, skoro w końcu to one znalazły jego. Odpowiedział za
pomocą Lewisa.
Nagle usłyszał świst kuli tuż nad uchem. Zaraz potem trafili go w nogę.
Obrócił się, ignorując nadchodzący ból, i ujrzał Anglików na
dachu po przeciwnej stronie ulicy. Pociągnął po nich z lewisa, aż
zsunęli się w dół po dachówkach. Po chwili dostrzegł ruch w
okienku na poddaszu. Znowu snajper! Calum przycisnął go, choć
rozrzut kaemu sprawiał, że większość kul, zamiast trafiać w
okienko, odpryskiwała wokół niego odłamki cegieł.
Ale
noga, przecież dostał… Podniósł się do pozycji siedzącej,
żeby obejrzeć ranę i trochę się opatrzyć. Wówczas dopadły go
jeszcze dwie kule. Opadł na spadzistą płaszczyznę dachu,
zapadając w mrok czarniejszy niż suknia Maltanki.
Powiem tak: przeczytałam, ale ni kija nie wiem, co. Znaczy tego, czułam się strasznie skonfundowana, bo nie wiem, czy coś poważnie ominęłam podczas czytania wcześniej (przyznaję, zdarza mi się czasem coś przeskoczyć i jechać dalej z koksem, jak czas ciśnie), czy co żem zrobiła, czy po prostu mi gorączka wzrosła na wieczór, ale chyba będę musiała prosić o pomoc, bo nawet googlowałam trochę i nie bardzo wiem, o jaki tu moment w historii chodzi (znaczy mam jeden trop, doszukałam się Easter Rising). Gdzie ja coś pominęłam, że nagle jesteśmy w Irlandii w środku powstania i ostrej nawalanki na karabiny? Ostatnio przecież byliśmy u Tony'ego, Henry'ego i Emily. Odeślij mnie, proszę, do właściwego fragmentu, przeczytam jeszcze raz.
OdpowiedzUsuńGeneralnie, znowu dużo akcji po okresie jako-takiego spokoju, po zakończeniu wnioskuję, że Flynn (którego fabularnie kojarzę tylko po cyrkach z Maltanką) albo porządnie dostał i szybko się z tego nie wyliże, albo właśnie padł trupem. Jeśli rozdział miał na celu jedynie zrobienie mu poważnej krzywdy/sprzątnięcie ze sceny, to szczerze, no nie jestem pewna, czy był aż tak konieczny. NIE ZROZUM MNIE ŹLE, proszę, nie mam na celu ci dowalić i zjechać z góry na dół, że be i fe, tylko jakoś... Wskoczyliśmy w taką akcję, kiedy poprzedni rozdział zapowiadał wreszcie spotkanie Tony'ego z Emily, człowiek naprawdę siedzi i czeka na nich, a tu nagle walimy w walkę i to jeszcze biorą w niej udział drugoplanowe postacie, których los jakoś tak strasznie mnie nie obchodzi, zwłaszcza, że to już 46 rozdziałów naklepane i taki Flynn już miał ze dwa razy chyba po całym albo po większej połowie rozdziału dla siebie.
NIE ŻE BYŁO BE - akcja jest płynna, szybko przenosimy się z jednego miejsca do drugiego, cały czas coś się dzieje i generalnie jak ktoś się nie uprze, że się będzie nudził, to się nie da nudzić. Może to po prostu nie był rozdział dla takiego historycznego laika jak ja. ;)
Prawdopodobnie tym, co ominęłaś, był rozdział 42 - bez niego faktycznie ten tutaj się staje cokolwiek niezrozumiały. Z Flynnem trochę mam problem, że mi odciągał siły i środki od głównych personaży, w dodatku dorobił się jednoosobowego fandomu (ostatnio milczącego). W każdym razie za szybko o nim nie będzie słychać. Teraz znowu nacisk (i ucisk?) na głównych bohaterów. W tym rozdziale mamy chiba 27 kwietnia, a Tony ma przyjechać do Emily 29, więc nie bardzo się już pomieszczą jakieś "offtopowe" rozdziały... :)
UsuńPitolę, idę to sprawdzić, pewnie zdążyłam już zapomnieć, bo wiadomo, że przez większość czasu podniecam się Tonym i Henrym. Dzięki za naprowadzenie mnie.
Usuń(okej, melduję, że sprawdziłam przed publikacją odpowiedzi i przyznaję, że rozdział 42 został przeze mnie przeleciany i automatycznie wyrzuciłam go z pamięci, bo jak widzę Flynna, to tracę zainteresowanie, ale skoro chłopak dorobił się fandomu, to rób swoje i się mną nie przejmuj)
(W ogóle to miałam ruch z twoich linków na nowym blogasku [dzięki za dodanie!], więc zajrzałam i tak ogółem Al di la możesz sobie wywalić, nie zamierzam tego trupa otwierać w najbliższym czasie.)
O istnieniu twojego nowego blogaska wiem dzięki wyświetleniu z twoich linków :D Zresztą zapowiada się intrygująco, więc pewnie przylezę z komciem, kiedy tylko znajdę chwilę tzw. wolnego czasu.
Usuń(Tymczasem następny mój rozdział będzie powstawał pod sporą presją... Oby przynajmniej w miarę szybko)
Blogger to ciężki biznes, trzeba sobie nawzajem pomagać linkami. ;D (A przyłaź! :D)
Usuń(Jezu, tylko nie mów, że znowu z mojego radosnego pierdolenia czujesz presję, bo mi się głupio zrobi. XD Ja tak sobie tylko gadam, gorączkę mam i te sprawy.)
Nie, presja wywodzi się z momentu, w którym znalazła się akcja, i z podświadomej chęci, żeby było epicko i żeby nie rzucać czytelnikom byle czego :) Zwłaszcza że Tony i Emily mają jakąś tę swoją miłość lekko pokopaną i nieźle by ich było sprowadzić na właściwą drogę :)
UsuńZdrawia żełaju!
Samozwańczy Fanklub Caluma Flynna - chwilowo znów z anona - czuje się wywołany do tablicy, przeprasza i posypuje głowę popiołem.
OdpowiedzUsuńAby zadośćuczynić milczeniu powiem może coś o ostatnich rozdziałach. Ponowne spotkanie Lindy i Henry'ego było DOBRE. Ale o relacji Henry'ego i Tony'ego to mi się czytało ciężko, bo ja doskonale wiem jak to jest TAK się przejmować (ach, personal dramas!), a oddane to zostało prześwietnie. (No i chwyt z oknem można było sobie darować, zmiłuj się nad nami!) Więc obiektywnapochwała i subiektywne westchnienie.
Co do Emily powiem zaś, że strasznie mi się podoba to, jak subtelnie zmienia się styl w rozdziałach z nią. Robi się tam tak komfortowo i obyczajowo, jakbym czytała powieści z epoki. Nie martw się więc o romans - dotychczas był delikatny i naturalny, i wszystko wskazuje na to, że nadal taki będzie :)
No i teraz o powstaniu spraw kilka. Nieemocjonalnie powiem, że świetne, jak zawsze, są opisy walk - jednocześnie czytelne i oddające powstańczy chaos. Nadal też sprawnie i szybko zarysowujesz postaci, i człowiek je od razu lubi. Czuć też tę mieszaninę emocji, powagi strachu i chojrakowania, która zawsze najsilniej do mnie przebijała z insurekcyjnych wspomnień.
Mairéad wybiła się na moją drugą ulubioną bohaterkę kobiecą, deklasując Lindę. (Nawet mi trochę głupio, bo widzisz, z jedną się męczysz i budujesz wiele rozdziałów, a o drugiej napiszesz parę zdań i już wygrywa, ale jak to mówią serce nie sługa :D.)
A emocjonalnir zakrzyknę, że konstrukcja rozdziału jest dokładnie taka, jak się spodziewałam, WIĘC DLACZEGO NADAL SIĘ EMOCJONUJĘ A NIECH CIĘ! (No i te dachy!)
I tylko technicznie powiem, że buntuje się moja dusza przed zwieńczaniem akapitów trzykropkami, bo to takie... dramatyczne... ;)
Pisaniu tego rozdziału towarzyszyło drżenie, że mnie złapiesz na jakiejś grubej nieścisłości - na przykład, na jakiej ulicy to się w ogóle odbywa? Dublin to nie front wschodni, gdzie można wstawić kilka dywizji, kilkanaście wiosek, jakieś wzgórze i nikt się nie zorientuje :D
UsuńCo do konstrukcji rozdziału, to długo ona ewoluowała (chyba od sierpnia), a ostatecznie i tak przyszło mi improwizować :)
A to dopiero z tą Mairéad. Jeżeli ona jest drugą ulubioną, to czyżby pierwsza była Emily? W każdym razie nie zaspojleruję szczególnie, jeśli powiem, że niedługo Emily będzie całkiem sporo.
Muszę się pilnować z tymi wielokropkami. Mam to po ojcu...
Nie nie, spokojnie, aż taka czepliwa nie jestem. Niestety to problem ze wszelkimi działaniami zbrojnymi na małej czasoprzestrzeni - mniej więcej wiadomo gdzie kto kiedy był i ciężko czasem to zgrać z konieczną obecnością własnych bohaterów. Człowiek przymknie oko, przechyłu głowę, przesunie mapkę, i wszystko będzie cacy ;)
UsuńAle tak poważniej to nic nie widzę co by mnie bolało w wiedzę historyczną. Rzucanie raczej ogólnych danych to w tej sytuacji raczej gwarant sukcesu, bo dorysowanie jednego zaułka więcej gdzieś pomiędzy to operacja którą mózg zrobi samoistnie (no nie będę czytać opka z mapą ówczesnego Dublina, a pod powieki nie wryło mi się przecież wszystko). Moim zdaniem praca domowa odrobiona jak zawsze fantastycznie! (Streszczenie tworzenia fikcyjnej potyczki na froncie wschodnim w punkt, hihi.)
Zaiste Emilka jest moim numerem jeden i czekam z niecierpliwością jak też sobie z Tonym poradzi :) Myślę w gruncie rzeczy, że najwięcej i tak ten styl rozdziałów z nią robi - listy, sny, sielskie krajobrazy, wybieranie ciuchów, czy takie cudeńka jak przeziębioniowy "los kobiety fatalnej" z poprzedniego rozdziału :)