Rozdział 46. Płonące miasto



- Słuchajcie, chłopaki – powiedział niepewnym tonem Johnny Kilbride. – Nie ma który z was tytoniu?
- A mnie już nie pytasz? – odezwała się Mairéad, siedząca na parapecie.
- Bo wiem, że raczej nie masz.
Calum Flynn i jego towarzysze siedzieli w salonie średnio zamożnego mieszkania na drugim piętrze. Z portretów na ścianach nieznajomi ludzie obrzucali ich niechętnymi spojrzeniami. Duży, stojący zegar odmierzał krótkie chwile spokoju, jakie im jeszcze zostały, zanim zrobi się gorąco.
To zdecydowanie nie było przyjacielskie spotkanie na podwieczorku. Devin Sheehan siedział przy okrągłym stole na środku pomieszczenia, khaki zamienił na szarozielony mundur ochotników. Na obrusie stała napoczęta butelka whiskey i leżał karabin. Mairéad Hyland, wpatrzona w ulicę za oknem, miała na sobie żakiet i spódnicę w tym samym kolorze co u Devina, jej palce pieściły czernioną stal rewolweru. Johnny chodził po salonie jak tygrys w klatce; ubrany był w cywilny garnitur z zielonkawego tweedu, ale na rękawie miał szmaragdową opaskę, a przez ramię przewieszony skórzany kawaleryjski bandolier. Calum swój marynarski mundur wzbogacił o podobną opaskę jak u Kilbride’a oraz ciemnozielone owijacze na łydkach, a czapkę zostawił w domu u kuzyna.
- Powinny mi chyba zostać jakieś papierosy – stwierdził i zaczął grzebać po kieszeniach.
- E, papierosy to nie to samo.
- Też sobie znalazłeś moment, żeby wybrzydzać, Johnny – skrytykował go Devin. – Jakby co, to rozkrusz sobie i tym nabij fajkę.
- Nie rozumiesz, Devin – stwierdził Kilbride. – To nie ten gatunek tytoniu. Papierosowy to szajs, jakbyś gazetę palił.
Ściskając w ustach pustą fajkę, wyszedł do kuchni, skąd wkrótce rozległy się odgłosy otwieranych szafek.
- Okradasz ludzi? – krzyknął za nim Devin. – Powiem porucznikowi!
- Nazwijmy to rekwizycją w imieniu Republiki! – odkrzyknął Johnny. – Mogę zostawić pokwitowanie.
- Nie no, Johnny, tak nie robi się! – Devin poderwał się z krzesła. – Przywołuję cię, kurna, do porządku!
- Ale widzę, że i tak nic nie ma – stwierdził Kilbride, wracając z rozczarowaniem do pokoju.
Flynn wymacał w kieszeni kilka papierosów, wyciągnął je do kolegi.
- Wiesz co, lepiej zapal cokolwiek, niż gdybyś miał dostać szału.
Johnny usiadł na krześle zwolnionym przez Devina, ostrożnie rozerwał bibułkę jednego papierosa i przesypał tytoń do fajki. Ugniótł palcem i powtórzył czynność z drugim, ale ręce mu się zatrzęsły, tytoń rozsypał się po obrusie. Johnny zaklął.
- Uwaga, nadchodzą! – rzuciła Mairéad teatralnym szeptem, zeskakując z parapetu.
Calum wyjrzał na ulicę. W dalszej perspektywie zza zakrętu wyłoniła się kolumna żołnierzy, wąż koloru khaki. Kroki dudniły o bruk, na przedzie szedł oficer z dobytą szablą. Tam, gdzie niższe dachy niektórych budynków wpuszczały na ulicę światło słońca, lśniły w nim bagnety na karabinach.
- Jak na defiladzie – mruknął Johnny. – Myślą, że się przestraszymy?
Drżenie w jego głosie wskazywało, że rachuby Anglików były przynajmniej częściowo trafne. Flynn otworzył zamek karabinu i załadował łódkę z nabojami.
- Najwyżej z pluton – ocenił Devin. – Przy naszej pozycji powinniśmy wytrzymać.
- Ich spytaj, czy nie mają tytoniu – zaproponował Flynn.
- Tytoniu może nie – odparła Mairéad – ale na pewno nie pożałują nam… ognia!
- Nie strzelać jeszcze – rzucił Sheehan przez zęby. – Niech podejdą na wysokość fryzjera. I pamiętaj, Johnny, nie marnować amunicji!
Flynn przesunął się, żeby lepiej widzieć ulicę. Żołnierze maszerowali, nieświadomi niczego, choć niektórzy dość nerwowo się rozglądali.
- Wycof się, nie stój w samym oknie. – Devin pociągnął go za ramię. – Czego was tam uczą w tej waszej marynarce…
Calum zrobił dwa kroki do tyłu; faktycznie, ulicę nadal było widać całkiem dobrze. Maggie, a właściwie Mairéad, oparła się plecami o kawałek ściany pomiędzy oknami. Kilbride, ściskając w dłoniach niemiecki karabin przywieziony z Howth, przykucnął za samodzielnie “umocnionym” parapetem, wyglądając przez prowizoryczną ambrazurę między taboretem a żeliwną węglarką.
Żołnierze byli coraz bliżej. Ciekawe, ile jeszcze takich kolumn zmierzało do centrum miasta, opanowanego przez powstańców? Walki toczyły się już od czterech dni, po początkowym szoku Anglicy się skonsolidowali i ściągnęli posiłki. Zaczęło się euforią, a nie udało się nawet zdobyć zamku dublińskiego.
Czoło nadchodzącego plutonu zrównało się z salonem fryzjerskim…
- Teraz! – krzyknął Devin, podrzucając karabin do policzka.
Huknęły strzały: bez jakiejkolwiek koordynacji, w nierównych odstępach, każdy brzmiący inaczej, bo to dwa enfieldy, jeden mauser i rewolwer Webleya – ale opór został stawiony. Dwaj Anglicy upadli na bruk, zabrzęczała stłuczona kulą szyba salonu. Reszta żołnierzy po chwili zamieszania rozbiegła się: jedni skoczyli do bramy, drudzy schowali się za drzewami czy latarniami.
- Jak na strzelnicy! – stwierdził Johnny Kilbride. – No dalej, juchy!
Niektórzy żołnierze zaczęli odpowiadać ogniem, ale nie widzieli, skąd się do nich strzela, więc sami walili na oślep po okolicznych oknach, wybijając szyby.
Strzelanina przedłużała się, nie przynosząc rozstrzygnięcia, ale przynajmniej na moment udało się zatrzymać napastników. Dziwne, pomyślał Flynn, strzelam do ludzi, z którymi razem atakowałbym Niemców, gdybym akurat nie wstąpił do marynarki. Dziwna to była sytuacja i jakaś taka niezręczna, ale nie miał siły ani czasu szczególnie się nad tym zastanawiać. Tak wyszło i już, zresztą nie był filozofem, tylko mechanikiem.
- Ja chrzanię! – westchnął, repetując karabin. – Na każdym wychodnym muszę się wpakować w jakieś kłopoty!
- To nie kłopoty! – krzyknął Johnny Kilbride, ekstatycznie strzelając przez okno z mausera. – To świt nowej Irlandii!
- Zaraz będzie tydzień, jak ten świt trwa… Uważaj, chyba coś kombinują!
Z okna nie było widać oficera, ale musiał poczynić krok na drodze do opanowania sytuacji. Jedni Anglicy prowadzili niepewny ogień zaporowy, jakby postawili sobie za cel powybijać wszystkie okna na tej ulicy. Drudzy, kryjąc się za wszelkimi przeszkodami, zaczęli skokami posuwać się dalej. Flynn przeładowywał, celował, naciskał spust. Kule świszczały, brzęczały, odbijały się od bruku. Czasem trafiały, częściej nie.
- Trafiłam jednego – słyszał z boku podekscytowaną Mairéad. – Józefie święty, trafiłam go!
- Maggie, do kuchni – rzucił Devin.
- Co, jak kobieta, to muszę zaraz do kuchni? – oburzyła się, ładując nowe naboje do webleya.
- Tam masz okno całkiem nieobsadzone.
- Niech Johnny idzie, ja mam tylko rewolwer.
Kilbride niechętnie wykonał polecenie, znów wychodząc do sąsiedniego pomieszczenia. Żołnierze tymczasem znaleźli gdzieś siekierę – może po prostu przynieśli ze sobą – i zabrali się do rozbijania bramy kamienicy.
- Ale jaja! – krzyknął Johnny z kuchni. – Te papudraki nie widzą, skąd strzelamy! Szturmują nie ten budynek!
Calum, zaciekawiony tak kuriozalnym widowiskiem, wychylił się z okna. Faktycznie, przeciwnik nie zorientował się, z której strony padają strzały. Kilku rannych odciągnięto ze strefy zagrożenia, paru Anglików mierzyło z karabinów w okna kamienicy kilkadziesiąt jardów na lewo od Flynna. Dobiegały stamtąd rytmiczne uderzenia siekiery.
- Tylko gdzie teraz reszta naszych? – zdziwił się. – Nikt nas z boku nie wspiera?
Chciał tylko wyjrzeć i rzucić okiem, czy jeszcze jacyś ochotnicy z wysuniętych posterunków nie włączyli się do walki. Pech chciał, że jeden żołnierz dostrzegł go, krzyknął do pozostałych. Wojacy króla Jerzego porzucili ciężką pracę nad dostaniem się do wnętrza kamienicy – i tym razem zaatakowali właściwy dom.
Kule zaczęły wpadać przez okno do salonu, bębniły po murze, tłukły okna niżej. Flynn, schowany za “przedpiersiem” konstrukcji Johnny’ego, usłyszał spod podłogi dźwięczny brzęk o innym brzmieniu niż tłuczona szyba – żołnierze musieli trafić w żyrandol.
- Zamknięte chociaż na dole? – upewniła się Mairéad, tymczasowo ukryta pod parapetem.
Calum zepchnął węglarkę z parapetu. Rąbnęła o bruk, rozpirzając się dokumentnie tuż przy czubkach butów angielskiego kaprala. W ślad za nią posłał dwie kule z karabinu: raz spudłował, drugi raz trafił podoficera w nogę. Ale z klatki schodowej już dobiegał huk wyważanych drzwi. Devin wybiegł na korytarz, po chwili wrócił, mocno rozgorączkowany.
- Nie da rady, musimy odskoczyć – zdecydował.
- Dokąd? – Johnny zajrzał do salonu. – To pułapka!
- Przez strych – zaproponował Flynn. – Mam doświadczenie, poprowadzę.
Złapał pas z ładownicami, zarzucił pośpiesznie szelki na ramiona i wybiegł, trzymając broń gotową do strzału, za nim Mairéad i Johnny. Widzieli w perspektywie studni klatki schodowej, jak żołnierze biegną pod górę, miotając piętrowe przekleństwa. Za szybcy są!… Devin na chwilę skoczył do mieszkania, wrócił z zapaloną lampą naftową i cisnął ją w dół, na schody. Buchnął płomień, kłęby czarnego dymu poszybowały ku górnym piętrom. Od ognia zajęła się drewniana balustrada. Nie było czasu patrzeć, czy to na długo powstrzyma Anglików…
Trzecie piętro – i już strych. Drzwi okazały się zamknięte, Johnny wyważył je kopniakiem. Wpadli do dużego pomieszczenia, pełnego różnych rupieci i rozwieszonej w poprzek na sznurach bielizny. Flynn bez namysłu rzucił się w lewo, zgięty prawie wpół, by nie zaplątać się w pranie. Świetlik na dach znalazł bez trudu, ale nie było drabiny. Z klatki schodowej dobiegały strzały, gdy Devin próbował jeszcze powstrzymywać napastników.
- No to zostało nam chyba skakać z okna – stwierdziła kwaśno Mairéad.
- Czekajcie, tu są drzwiczki – zauważył Johnny.
Rzeczywiście, w drewnianym przepierzeniu znalazły się drzwi z desek. Były zamknięte na kłódkę, ale na tyle zmurszałe, że Flynn bez trudu wyrwał z mięsem całą deskę, do której przymocowany był skobel. Wybiegli na drugą stronę: strych łączył się z poddaszem sąsiedniego budynku.
Devin dogonił ich, lekko zdyszany.
- Wściekli się – powiedział. – A u mnie już mało nabojów.
Calum poratował go dwiema łódkami i od razu przepchnął przez drzwiczki. Zamknął za sobą na krótko przed tym, jak Anglicy wpadli na strych. Nie było co marzyć, że się nie zorientują – możliwości ucieczki były ograniczone.
A jednak żołnierze musieli przeżyć lekkie zagubienie – może nie od razu się połapali wśród wiszącej bielizny, a może w ogólnym zamieszaniu i strzelaninie nie usłyszeli czwórki ochotników. Flynnowi i pozostałym udało się przejść strychem do trzeciego domu, a stamtąd klatką schodową – nie na ulicę, lecz na podwórze.
Na zewnątrz świeciło piękne słońce, wydobywając z trawy całą jej soczystą zieleń, zupełnie wbrew faktowi, że w Dublinie tego dnia działy się straszne rzeczy. Nawet zrzucone na kupę potrzaskane doniczki były całkiem spokojne w swej smętności. Devin, jako najstarszy stopniem, przejął prowadzenie i poprowadził resztę do kamienic po drugiej stronie podwórza.
- Jeszcze tylko walniemy w przecznicę i będziemy w pubie.
- Kufel nam się należy jak mało co! – skomentował Johnny, wchodząc do budynku.
Ale szybko odskoczył z powrotem.
- Tam jest jeden z nich – poinformował szeptem.
Flynn ostrożnie rzucił okiem za futrynę, choć poprzednim razem jego ciekawość ściągnęła wszystkim wojsko na głowę. Faktycznie, z ulicy wszedł sierżant z karabinem i zaczął się dobijać do mieszkania stróża.
- Ja go zdejmę – stwierdził Sheehan.
Kiedy Anglik był zajęty waleniem kolbą w drzwi, Devin, wykorzystując frontowe doświadczenie, podbiegł bezszelestnie i walnął kolbą jego. Podoficer osunął się na ziemię.
Pozostali podbiegli. Devin szybko opróżnił ogłuszonemu żołnierzowi ładownice i oddał część nabojów Flynnowi.
- Kończymy odskok, bo się naprawdę zrobi gorąco – stwierdził Calum i uchylił drzwi na ulicę.
Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Żołnierze zdążyli już dojść na Fitzwilliam Street! Na wprost wyjścia z kamienicy stało trzech, rozglądali się niespokojnie, w pełnym ekwipunku, z tornistrami i wszystkim innym.
- No i masz, odcięli nas! – zdenerwowała się Mairéad.
- Przeczekamy? – zapytał Flynn.
- Tak to sobie możesz długo czekać! – syknął Johnny.
Calum niespokojnie obejrzał się w stronę podwórza.
- Nie możemy tu zostać, tamci przyjdą i wezmą nas w dwa ognie.
- To co proponujesz?
- Może się nam uda przedrzeć na rympał, jeśli weźmiemy z zaskoczenia tamtych na ulicy. Nie zatrzymywać się, tylko biegiem do naszych.
Sheehan zgodził się, nie było czasu. Jeszcze tylko chwila na sprawdzenie broni – i ruszyli.
Flynn gwałtownie otworzył drzwi, aby długotrwałym skrzypieniem nie ostrzegły przeciwnika. Johnny i Devin skoczyli na Anglików, za nimi Mairéad i w końcu sam Calum, oddając po drodze chaotyczną salwę – niekoniecznie, by zabić, przede wszystkim po to, żeby zdezorientować. I na nich! Rzucając się na jednego z żołnierzy, Flynn pochwycił jego spojrzenie. Nagle przypomniał mu się Durrow, który umarł mu praktycznie na rękach, na dachu hangaru HMS “Evelyn”… Ale odparł tę myśl, trafił Anglika kolbą w brzuch, rozciągając go na bruku, i ruszył dalej, ku słupowi ogłoszeniowemu, na którym przyklejony był prymitywny antykatolicki plakat przedstawiający grube gołe papieże w ogniu.
Było gorzej niż myśleli, na całej ulicy roiło się od wojska! Choć Calum i jego towarzysze byli szybcy, zaraz rozległy się strzały, i to z obu stron. Nie zostawiając czasu na myślenie, Sheehan galopem pognał w stronę przecznicy, za nim pozostali. Mairéad biegła na końcu, jedną ręką podciągając spódnicę, a drugą strzelając z rewolweru.
W bocznej ulicy nie dało się zatrzymać. Biegli wzdłuż muru, jakby chcieli się wtopić w jego szarą płaszczyznę; największy problem miał z tym sam Flynn w granatowym mundurze. Wtem Kilbride z gwałtownym sykiem wciągnął powietrze.
- Chyba dostałem! – jęknął przez zęby i zachwiał się.
Po jego nogawce spływała krew. Flynn chwycił kolegę, Mairéad przejęła od niego karabin i ruszyli dalej, kryjąc się za szpalerem drzew. Jakaś kobieta około pięćdziesiątki wyglądała przez okno z jednopiętrowego domu po drugiej stronie ulicy.
- Tutaj! – krzyknęła. – Zaraz zawołam!
Przeciągnęli Johnny’ego przez ulicę, podczas gdy Devin ubezpieczał, ale żołnierze nie puścili się za nimi w pogoń, może mieli inne, ważniejsze zadania, jak otoczenie kordonem kwartału kontrolowanego przez buntowników. I tak zamierzali ostatecznie wszystkich wyłapać, więc co za różnica?
- Powiedziała, że zawoła – stwierdził Kilbride, kiedy posadzili go na schodach domu i Mairéad bandażowała mu nogę. – Nie powiedziała, kogo. Może więcej Anglików?
Calum wyszedł na krawężnik. Anglików nie było w zasięgu wzroku, ale na wszelki wypadek trzymał broń w pogotowiu. Przykucnął na moment, żeby poprawić sobie owijacz na prawej nodze. Źle go zawiązał, od razu widać, że z marynarki, nieprzyzwyczajony.
Skrzypnęły drzwi. Gospodyni, która przedtem wyglądała przez okno, wyszła na ganek.
- Przejdźcie przez dom – zaprosiła. – W ogródku na tyłach już są wasi.
Flynn nie rozglądał się szczególnie, przechodząc przez pomieszczenia, zauważył tylko drugą, starszą kobietę w fotelu. Na dworze faktycznie czekali dwaj umundurowani ochotnicy. Jeden był uzbrojony w karabin, drugi miał rewolwer przy pasie, ale opierał się na kawaleryjskiej lancy.
- A ty co? – zdziwił się Flynn. – Wolfe Tone?
- A jak myślisz? Wzięliśmy lansjera do niewoli. Wiecie, co on pierniczył? Że Queenstown zbombardowane z morza, że na Poczcie Głównej siedzą Prusacy w pikielhaubach, że w Galway wylądował bawarski książę, któremu obiecaliśmy koronę…
- Ta-ak – stwierdził kwaśno Devin Sheehan. – Niezależnie, jak nam dzisiaj idzie, tyle przynajmniej mamy z całej tej kałabani, żeśmy ich nieźle nastraszyli.
W miarę, jak szli ulicą, do uszu Flynna zaczęła dobiegać rzewna melodia grana na blaszanej piszczałce, prastary celtycki lament o tonacjach i interwałach nienawistnych dla Anglików, którzy brali je za fałszowanie. Stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu oczom Caluma ukazała się barykada przed pubem O’Broghana. Przegradzając prawie całą szerokość ulicy, wykonana była ze wszystkiego, co powstańcy akurat mieli pod ręką: rowerów, wózków ręcznych, stołów, szaf, szyn tramwajowych, rur kanalizacyjnych, worków z piaskiem, worków z kawą… Od zewnętrznej strony wisiał portret króla, żeby Anglicy do niego strzelali. Po krótkiej wymianie haseł wartownicy wpuścili grupę Caluma do środka.
- Dobra rzecz taka fujarka, można wetknąć za cholewę – rozległ się dźwięczny baryton. – Nie to, co fortepian.
Z pubu wyszedł porucznik Cavanagh, dowódca tak zwanej kompanii, która w gruncie rzeczy miała siłę słabego plutonu. Mogłaby być silniejsza, gdyby nie zamieszanie w przeddzień powstania, kiedy część ochotników rozeszła się do domów. Cavanagh był jednym z młodych powstańczych oficerów, którzy niewielkie doświadczenie bojowe nadrabiali entuzjazmem i niekłamanym patriotyzmem, choć jego znajomość ojczystego języka ograniczała się do “Erin go bragh!” i “Faugh a ballagh!”, których to okrzyków nie umiał nawet zapisać według aktualnych zasad irlandzkiej ortografii. Miał na sobie schludny brytyjski mundur przefarbowany na szarozieloną barwę ochotników.
- Nie macie dobrych wieści – stwierdził na widok Sheehana i jego towarzyszy.
- Musieliśmy ewakuować posterunek, panie poruczniku, nie dostaliśmy od nikogo wsparcia – odparł Devin. – I mamy rannego.
- Anglicy już tam są, prawie odcięli nam drogę na Fitzwilliam – dodała Mairéad. – Chyba zaciskają kordon.
- Ciężka sprawa – westchnął oficer. – Będziemy musieli się tu utrzymać. Dobra, napijcie się.
Pub został zaadaptowany na stanowisko kompanii. Pomiędzy stolikami stały karabiny w kozłach. Kilku uzbrojonych ludzi czuwało przy oknach, inni próbowali uchwycić trochę snu na materacach pod ścianą albo wprost na stołach. Dowódca zajął stolik blisko baru, przykrywszy go planem miasta i innymi papierami.
Flynn pomógł Mairéad zanieść Johnny’ego na zaplecze, gdzie wśród beczek piwa i whisky leżało kilku rannych. Doglądały ich trzy kobiety ze służby pomocniczej – jedna w białym fartuchu, dwie młodsze i umundurowane. Miejsca nie było za dużo, lecz Calum ułożył Kilbride’a w wolnym miejscu.
- Czekaj, ty kto? – zapytała kobieta w fartuchu.
- Margaret Hyland. Chciałam powiedzieć, Mairéad Ní Uallacháin.
- A nie Kathleen? – zdziwiła się przełożona. – Dobrze, pomożesz nam z rannymi.
- Tak jest! – odparła Mairéad. – Już się nastrzelałam na dziesięć lat do przodu, muszę odpocząć.
- Mówisz o odpoczynku? Niedługo kolacja, będzie mnóstwo roboty.
Flynn wyszedł z zaplecza i zbliżył się do kontuaru z ciemnego drewna. Barmana nie było, najprawdopodobniej uciekł. Jego funkcję pełnił wąsaty ochotnik w fartuchu narzuconym na mundur. Na stołku przy barze siedział rudy Markey z sąsiedztwa, który w poniedziałek rano dołączył do kompanii Cavanagha, gdy wyruszała do centrum Dublina, i wlewał w siebie kufel ciemnego portera.
- Ty znowu pijesz? – zdziwił się Devin, dołączając do Flynna.
- Cóż – odparł Markey. – Gdybyśmy zajęli stanowisko w sklepie papierniczym, pewnie bym pisał list do króla Jerzego.
- Jasne, złożony z dwóch słów, drugie “się”.
- Z pięciu. Jeszcze “Wasza Królewska Mość”.
- Nalejcie i dla mnie – powiedział Flynn, zajmując stołek obok.
Pełniący obowiązki barmana napełnił dwa kufle, ale tylko do połowy – trzeba było oszczędzać. Calum usadowił się na krześle i pociągnął łyk. Nie całkiem tak sobie wyobrażał urlop. Naszła go nagła tęsknota za Maltą, tamtejsza kawalerka też goniła go po ulicach, ale przynajmniej bez broni. Ciekawe, czy ta, której pulchność nie miała sobie równych, jeszcze o nim pamięta? Nie wydawało mu się.
Przy swoim stole dowódca naradzał się z zastępcą, krępym przedsiębiorcą nazwiskiem Ahern.
- No i jak stoimy? – pytał retorycznie, wpatrując się w pokreślony ołówkiem plan miasta. – Po lewej De Valera, po prawej McDonagh, a my tak pośrodku jak ten rygiel, w razie czego będziemy pierwsi do odstrzału. Anglicy przeszli Portobello i zaciskają kordon coraz bardziej, na tyłach też się jacyś kręcą. Coraz trudniej nawet wysyłać gońców na Pocztę Główną, a telefon nie działa.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, Cavanagh, że się wycofujemy?
- Panie Ahern, już niedługo to nie będzie kwestia tego, czy mamy się wycofać, tylko kiedy. Na razie się trzymamy, ale lada chwila może nam zagrozić odcięcie. Albo z piekarni czy z Kolegium Chirurgów dadzą znać, że potrzebują pomocy. Wszystko się może zdarzyć.
- De Valera to ma dobrze – westchnął Markey. – Siedzi w piekarni, nie musi się martwić o prowiant.
- Dużo mu przyjdzie z tego, że w piekarni, jak nie ma prądu – odparł Devin.
Flynn dopił swoje pół kufla, zajrzał na chwilę do Johnny’ego, któremu pielęgniarki założyły porządniejszy opatrunek, a potem wyszedł na zewnątrz. Na barykadzie siedział piętnastoletni chłopak w cyklistówce (Calum widział go pierwszego dnia pobytu w Dublinie) i jegomość w szafranowym kilcie. Z oddali, z różnych stron, odbijane echem pomiędzy ścianami kamienic, dobiegały odgłosy strzelaniny. Do trzasku broni strzeleckiej dołączał niekiedy warkot karabinów maszynowych, a od czasu do czasu wycie przelatującego pocisku artyleryjskiego.
- Tradycyjnie Irlandczykowi pisane są trzy rodzaje śmierci: na szubienicy, z głodu albo z przepicia – odezwał się człowiek w kilcie. – Przynajmniej pokazaliśmy, że potrafimy inaczej.
Flynn skinął głową, nie wiedział, jak skomentować takie stwierdzenie.
- A ty, marynarzu, powiedz – rzekł nieznajomy, próbując wyciągnąć pułkową odznakę ze zdobycznej brytyjskiej czapki – nie ciężko ci strzelać do kolegów?
- To nie są moi koledzy – odpowiedział Calum. – Ja z marynarki.
Mężczyzna milczał, dopóki powietrza znów nie rozdarł dźwięk granatu. To z rzeki Liffey ostrzeliwano główną pozycję powstańców na Sackville Street.
- Słyszysz? – przemówił. – Oto twoi koledzy. Royal Navy ściągnęła okręt na rzekę.
- To dalej nie są moi koledzy – upierał się Flynn. – Ja z lotnictwa, co tu porównywać jakiś kuter ochrony łowisk, daj pan spokój.
- A gdyby tak zdobyć ten kuter? – przemówił piętnastolatek. – Pełno ludzi morza w tym mieście, załogę by się zebrało i wtedy byśmy Angolom pokazali.
- Nie ma tak dobrze – stwierdził Devin Sheehan, który właśnie dołączył i wyjrzał ponad krawędź barykady. – Mamy rozkaz siedzieć, to siedzimy. Już dość cofania na dzisiaj.
Kiltonosiec podniósł worek, który trzymał pod nogami, i wyciągnął kilka prowizorycznych granatów zrobionych z puszek po konserwach.
- Poczęstujcie się – zaproponował.
- Te granaty to jednak straszny szmelc – uznał Devin, ważąc w dłoni puszkę z wystającym lontem. – Staremu Clarke’owi na poczcie jeden wybuchł prosto w twarz, a tylko trochę go pokrwawił.
- Millsy są lepsze, tylko ich mało – odparł piętnastolatek. – Akurat mam jednego, zabraliśmy Anglikowi.
Przez najbliższą godzinę nie działo się nic nadzwyczajnego. Wydawało się, że wicher walki, dmący innymi ulicami Dublina, z jakiegoś powodu omijał okolice pubu. Markey był nieco nietrzeźwy i dowódca na wszelki wypadek zabronił mu wychodzić na zewnątrz. W pewnej chwili przyjechał na rowerze goniec z piekarni Bolanda, który zabłądził w drodze do powstańczych pozycji położonych bardziej na zachód.
- Powiedz, słyszałeś może, co się dzieje na Poczcie Głównej? – zapytał go Flynn.
- Na Sackville jest ziemia niczyja, człowieku! Wystawisz głowę, a już Anglicy walą do ciebie ze wszystkich luf. Zupełnie jak na froncie!
- Uwagaaaa!!! – krzyknął ktoś od strony barykady. – Bojler jedzie!
- Na stanowiska! – Cavanagh z dobytym rewolwerem pojawił się błyskawicznie w drzwiach.
Jedni ochotnicy zajęli miejsca za barykadą, starając się trzymać po bokach, a nie w środku. Drudzy skryli się w oknach pubu albo w kamienicy po przeciwnej stronie. Flynn szybko chwycił karabin i padł na ziemię u lewego krańca barykady. Ostrożnie wyglądając zza krawędzi, najpierw dostrzegł w oddali kilku żołnierzy wychodzących zza rogu. Po chwili z tej samej przecznicy wytoczyła się z warkotem ciężarówka. Z tyłu, zamiast paki, zamontowany miała bojler z kotłowni. Auto sunęło w stronę barykady, Anglicy z bronią gotową do strzału poruszali się kolumną za nim, tylko od czasu do czasu któryś odskakiwał w bok, aby rozpoznać sytuację. Powstańcy byli ukryci, na razie nie wystawiali się na strzał.
- Wyłaź, Michael, dostaniesz zimnioka! – krzyknął jeden z żołnierzy.
Cavanagh uniósł rewolwer i dał znak do otwarcia ognia. Kule zaczęły świstać, rykoszetować od bruku, bębnić po metalowej karoserii. Jeden z Anglików padł na ziemię. “Bojler” wykonał skręt, ustawiając się bokiem do barykady, i huknął salwą burtową. Reszta oddziału rozciągnęła się za ciężarówką, usiłując nakryć ogniem jak najwięcej rebeliantów.
Calum Flynn próbował celować precyzyjnie, ale ostrzał zza barykady był tak intensywny, że nie szło się skupić. Nagle do trzasku karabinów dołączył doskonale mu znajomy terkot. Anglicy przynieśli lewisa!
- Ach, żebyśmy to my mieli maszynowy… – rzucił przez zęby.
- A umiałbyś chociaż z tego strzelać? – powątpiewał powstaniec w kilcie, majstrując przy zaciętym zamku karabinu.
- Nasze samoloty miały takie na uzbrojeniu, znam je jak własną kieszeń.
Anglicy wzmogli ostrzał, korzystając z osłony “bojlera”. Jakiś ochotnik, który ostrzeliwał nieprzyjaciela z okna pierwszego piętra, do wtóru tłuczonej szyby opadł, bezwładnie przewieszony przez parapet, a jego karabin runął na bruk. Piętnastolatek w kaszkiecie podniósł broń do policzka, chciał błyskawicznie zerwać się i oddać strzał nad barykadą, ale też dostał. Jego krew popłynęła po bruku. Porucznik Cavanagh, trzymając się za łydkę, siedział na ziemi, oparty plecami o zaporę, nie próbował już odpowiadać ogniem. Jedna z pielęgniarek wybiegła z pubu, żeby pomóc rannym. Runęła jak długa na ziemię. Flynn chciał ją ratować, jednak szybko podniosła się na łokcie, podczołgała się pod barykadę: kula trafiła ją tylko w manierkę.
Coś należało zrobić! Dowódca odniósł ranę, zastępca Ahern siedział w środku i nawet nie było wiadomo, na ile ogarnia sytuację. Anglicy lada chwila mogli szturmować barykadę, ruszyć do ataku na bagnety. Posiadacz kiltu rzucił w nich granatem, ale ten nie wybuchł. Flynn też sięgnął po granat, chciał podpalić lont, jednak okazało się, że nie ma zapałek.
Jego wzrok padł na zakrwawionego chłopaka, którego cudem ocalała pielęgniarka próbowała opatrzyć. W kieszeni marynarki rannego coś się wybrzuszało. Calum wymamrotał przeprosiny, sięgnął po to coś. Granat Millsa! Lepszy niż to chałupnicze dziadostwo!
- Daj worek i osłaniaj mnie – zwrócił się do kiltonośca.
Podniósł worek granatów, wyciągnął z millsa zawleczkę, ostrożnie dołożył do pozostałych. Zerwał się na nogi. Opancerzona ciężarówka właśnie wykonywała zwrot na wąskiej ulicy, ale nie było czasu podziwiać widoków. Flynn z całej siły cisnął worek przed siebie, prosto pod koła samochodu. Natychmiast klapnął na bruk. Wybuch był tak ogłuszający, że Flynnowi zadzwoniło w uszach, gruz z barykady sypnął mu się na głowę. Po tamtej stronie ku niebu wzbił się kłąb dymu.
- Teraz! – krzyknął Devin. – Na bagnety!
Nie wszyscy mieli bagnety, ale do kontrataku ruszyli nie tylko ochotnicy z barykady, lecz i ci z budynków. Calum, razem z człowiekiem w kilcie, rzucił się prosto na oszołomionych pięciu Anglików, którzy wyskoczyli z okaleczonego wozu: skoncentrowany ładunek rozwalił “bojlerowi” całe zawieszenie z przodu. Flynn działał jak automat: walił kolbą, pchał bagnetem, kopał. Wokół trwała walka wręcz, ktoś kogoś rąbał łopatą, tu i ówdzie echem odbijały się wystrzały. Wtem Calum dostrzegł leżącego na ziemi lewisa. Jeden z żołnierzy, powalony na ziemię falą od eksplozji, pełzł ku niemu. Flynn podbiegł wcześniej, chwycił kaem i wycofał się z nim za barykadę.
- Robin Hoody pierniczone, wracać do Sherwood! – rozległ się okrzyk, gdy żołnierze uciekali w ulicę, z której przyszli.
Flynn, niosąc na ramieniu karabin maszynowy myląco zwany lekkim, wkroczył do pubu. Inni wnosili rannych – nie było już miejsca na zapleczu, więc zabrano się do przestawiania stołów, żeby położyć rannych w głównej sali.
- Aleś im pokazał, albatrosie! – jakiś człowiek z ryżym wąsem poklepał Caluma po ramieniu.
- Tylko szkoda – skomentował Devin – że już nie mamy granatów. Masz, przyda ci się. Było w bojlerze.
Położył na blacie płócienną torbę z magazynkami do lewisa. Flynn przyjrzał się im, a potem usiadł i zaczął przegląd karabinu, tak samo, jak robił to tyle razy w ciągu służby w marynarce, przygotowując broń porucznika Vincenta przed lotem bojowym.
- Dostałeś? – głos Mairéad wyrwał go ze skupienia nad pracą.
Flynn dotknął czoła. Krew? Faktycznie, wiedział, że ma na twarzy coś ciepłego i lekkiego, ale myślał, że po prostu spocił się z wrażenia. Nawet nie pamiętał, w jakich okolicznościach dostał, bagnetem czy kulą, co leciała po stycznej. Dopiero teraz poczuł, że boli.
- Było założyć czapkę – stwierdził.
- Nie możesz tak chodzić – stwierdziła dziewczyna. – Chodź, założę ci opatrunek.
Poszli do kantorku na tyłach, gdzie na biurku rozłożone były bandaże, lekarstwa i narzędzia medyczne. Flynn siadł na krześle, a Mairéad przemyła ranę. W trakcie, gdy owijała mu głowę bandażem, odruchowo zaczął odpinać guziki jej munduru, po czym sięgnął pod kurtkę, prosto ku piersiom.
- Calum, ty cholero… – roześmiała się, nie przerywając zabiegu. – Od razu widać, że dostałeś w głowę.
- Przepraszam – Flynn gwałtownie cofnął ręce. – Odbija mi.
- Wszystkim nam odbija. Takiej chwili dożyliśmy.
- Takiej chwili, że możemy oglądać uciekających Anglików, i to jest widok wart tego, żeby żyć potem tylko jeden dzień? Jak w tej piosence?
- Coś w tym rodzaju.
Po opatrzeniu Flynn wyszedł do sali. Ranni otrzymali pomoc, ale z niektórymi było gorzej: piętnastoletni ochotnik ranny na barykadzie był w ciężkim stanie, majaczył i wyglądało na to, że długo nie pożyje bez prawdziwej pomocy medycznej. Co gorsza, byli również zabici. Mężczyzna w kilcie pozostał na bruku przed barykadą, obok wraku ciężarówki…
Zapadł zmrok. Cavanagh doszedł do siebie i choć bardzo bolało go ramię, osobiście skontrolował zmiany wart, wysłał też gońca do piekarni Bolanda, a dwóm osobom kazał poszukać prowiantu. Flynnowi, z niewielką pomocą urlopowanego frontowca, któremu we Flandrii też zdarzało się strzelać z lewisa, udało się doprowadzić kaem do porządku, więc Ahern rozkazał im zająć dobrą pozycję na poddaszu. Frontowiec zgodził się iść pierwszy, dając Calumowi odpocząć.
Flynn próbował się zdrzemnąć na stole, jednak po jakimś czasie uznał, że podłoga wygodniejsza. Dopiero o północy obudziła go Mairéad.
- Ty nie śpisz? – zdziwił się. – No daj spokój, po tym wszystkim…
- Jakoś mi się nie chce. Johnny zasnął, Devin też, a niedługo przyjdzie twoja warta.
Wyszli na klatkę i wspięli się po schodach aż na sam dach. Flynn usiadł, opierając się plecami o komin. Od północy, tam, gdzie Poczta Główna, niebo rozświetlała łuna. Ogień buchał też z kilku innych punktów. Miasto, które w herbie miało trzy płonące zamki, tym razem płonęło naprawdę.
- Ale będą jaja, gdy wrócę do jednostki i mnie ktoś zapyta, jak spędziłem urlop – stwierdził Flynn.
- A wrócisz?
- Dlaczego nie? Mam tam przyjaciół, przyda im się moja pomoc.
- A co z Irlandią?
- Zwyciężymy albo przegramy, w każdym razie jak będzie po wszystkim, to ja się już na nic nie przydam.
- Oj, Calum, zawsze był z ciebie lepszy aparat…
Na moment ich usta zetknęły się. Niby przypadkowo, ale już po chwili Mairéad wsparła się dłońmi na barkach Flynna, a potem usiadła mu na kolanach.
- A co tam
- wymruczała. – Pójdę za to do piekła, ale już sobie tyle nagrabiłam, że pójdę i tak za wszystko inne.
- I to niby ja dostałem w głowę? – zdziwił się Calum, ale i tak objął ją w talii.

Nastał świt, nie przynosząc szczególnej ulgi. Gdzieś tam za oknem neon błyskał w porannym świetle. Ogień nad centrum Dublina dopalał się, a ulicami z rzadka przemykali ludzie w mundurach khaki, szarozielonych, ciemnozielonych albo po cywilnemu. Sprzed pubu O’Broghana usunięto zabitych, oczyszczono przedpole i umocniono barykadę, ale zniszczona ciężarówka z bojlerem na plecach pozostała tam, gdzie wiązka granatów przetrąciła jej oś. Piętnastoletni ochotnik, ranny poprzedniego dnia na barykadzie, nie dożył poranka.
Flynn siedział na dachu z lewisem i torbą magazynków. Mairéad znalazła podartą kołdrę i przyniosła mu, żeby nocny ziąb nie dawał mu się we znaki. Sama jeszcze przed świtem poszła się zdrzemnąć, a potem miała się zajmować rannymi.
Ulicę wciąż zasnuwały długie poranne cienie, gdy od południa rozległ się grzmot marszowych kroków. Ahern, zastępca dowódcy kompanii, szybko zwołał wszystkich, którzy jeszcze pozostali sprawni, i rozkazał zająć stanowiska. Nawet Mairéad i druga z kobiet ze służby pomocniczej usadowiły się w oknach, choć miały tylko rewolwery.
Anglicy nadeszli zwartą kolumną i na widok barykady natychmiast zaczęli się rozwijać w szereg. Flynn rozpoznał oficera – to chyba był ten sam, który wcześniej dowodził atakiem na wysunięty posterunek. Któryś z ochotników nie wytrzymał napięcia, strzelił pierwszy. Po nim nastąpiła nierówna, chaotyczna kanonada, którą Cavanagh z ręką na temblaku próbował koordynować. Żołnierze odpowiedzieli wyćwiczonym, szybkim ogniem, zmuszając ochotników do ukrycia się.
Nadeszła pora przestrzelać lewisa. Calum położył się za kominem i puścił krótką serię, lecz karabin się zaciął. Gdy odblokowywał go drżącymi rękami, żołnierze zaczęli strzelać w górę, omiatając ogniem okna i dachy. Flynn uporał się z usterką i sypnął ołowiem w dół na Anglików, hojnie, lecz bez marnotrawstwa, wciąż krótkimi seriami. Chyba ze dwóch dostało, resztę zmusił do wycofania, dając towarzyszom szansę, by odpowiedzieli ogniem.
- Złaź, skurczybyku! – krzyknął jakiś sierżant zza zewłoku “bojlera”, lecz Flynn nie zamierzał, jak wtedy na Malcie, unikać kłopotów, skoro w końcu to one znalazły jego. Odpowiedział za pomocą Lewisa.
Nagle usłyszał świst kuli tuż nad uchem. Zaraz potem trafili go w nogę. Obrócił się, ignorując nadchodzący ból, i ujrzał Anglików na dachu po przeciwnej stronie ulicy. Pociągnął po nich z lewisa, aż zsunęli się w dół po dachówkach. Po chwili dostrzegł ruch w okienku na poddaszu. Znowu snajper! Calum przycisnął go, choć rozrzut kaemu sprawiał, że większość kul, zamiast trafiać w okienko, odpryskiwała wokół niego odłamki cegieł.
Ale noga, przecież dostał… Podniósł się do pozycji siedzącej, żeby obejrzeć ranę i trochę się opatrzyć. Wówczas dopadły go jeszcze dwie kule. Opadł na spadzistą płaszczyznę dachu, zapadając w mrok czarniejszy niż suknia Maltanki.

9 komentarzy:

  1. Powiem tak: przeczytałam, ale ni kija nie wiem, co. Znaczy tego, czułam się strasznie skonfundowana, bo nie wiem, czy coś poważnie ominęłam podczas czytania wcześniej (przyznaję, zdarza mi się czasem coś przeskoczyć i jechać dalej z koksem, jak czas ciśnie), czy co żem zrobiła, czy po prostu mi gorączka wzrosła na wieczór, ale chyba będę musiała prosić o pomoc, bo nawet googlowałam trochę i nie bardzo wiem, o jaki tu moment w historii chodzi (znaczy mam jeden trop, doszukałam się Easter Rising). Gdzie ja coś pominęłam, że nagle jesteśmy w Irlandii w środku powstania i ostrej nawalanki na karabiny? Ostatnio przecież byliśmy u Tony'ego, Henry'ego i Emily. Odeślij mnie, proszę, do właściwego fragmentu, przeczytam jeszcze raz.

    Generalnie, znowu dużo akcji po okresie jako-takiego spokoju, po zakończeniu wnioskuję, że Flynn (którego fabularnie kojarzę tylko po cyrkach z Maltanką) albo porządnie dostał i szybko się z tego nie wyliże, albo właśnie padł trupem. Jeśli rozdział miał na celu jedynie zrobienie mu poważnej krzywdy/sprzątnięcie ze sceny, to szczerze, no nie jestem pewna, czy był aż tak konieczny. NIE ZROZUM MNIE ŹLE, proszę, nie mam na celu ci dowalić i zjechać z góry na dół, że be i fe, tylko jakoś... Wskoczyliśmy w taką akcję, kiedy poprzedni rozdział zapowiadał wreszcie spotkanie Tony'ego z Emily, człowiek naprawdę siedzi i czeka na nich, a tu nagle walimy w walkę i to jeszcze biorą w niej udział drugoplanowe postacie, których los jakoś tak strasznie mnie nie obchodzi, zwłaszcza, że to już 46 rozdziałów naklepane i taki Flynn już miał ze dwa razy chyba po całym albo po większej połowie rozdziału dla siebie.

    NIE ŻE BYŁO BE - akcja jest płynna, szybko przenosimy się z jednego miejsca do drugiego, cały czas coś się dzieje i generalnie jak ktoś się nie uprze, że się będzie nudził, to się nie da nudzić. Może to po prostu nie był rozdział dla takiego historycznego laika jak ja. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdopodobnie tym, co ominęłaś, był rozdział 42 - bez niego faktycznie ten tutaj się staje cokolwiek niezrozumiały. Z Flynnem trochę mam problem, że mi odciągał siły i środki od głównych personaży, w dodatku dorobił się jednoosobowego fandomu (ostatnio milczącego). W każdym razie za szybko o nim nie będzie słychać. Teraz znowu nacisk (i ucisk?) na głównych bohaterów. W tym rozdziale mamy chiba 27 kwietnia, a Tony ma przyjechać do Emily 29, więc nie bardzo się już pomieszczą jakieś "offtopowe" rozdziały... :)

      Usuń
    2. Pitolę, idę to sprawdzić, pewnie zdążyłam już zapomnieć, bo wiadomo, że przez większość czasu podniecam się Tonym i Henrym. Dzięki za naprowadzenie mnie.

      (okej, melduję, że sprawdziłam przed publikacją odpowiedzi i przyznaję, że rozdział 42 został przeze mnie przeleciany i automatycznie wyrzuciłam go z pamięci, bo jak widzę Flynna, to tracę zainteresowanie, ale skoro chłopak dorobił się fandomu, to rób swoje i się mną nie przejmuj)

      (W ogóle to miałam ruch z twoich linków na nowym blogasku [dzięki za dodanie!], więc zajrzałam i tak ogółem Al di la możesz sobie wywalić, nie zamierzam tego trupa otwierać w najbliższym czasie.)

      Usuń
    3. O istnieniu twojego nowego blogaska wiem dzięki wyświetleniu z twoich linków :D Zresztą zapowiada się intrygująco, więc pewnie przylezę z komciem, kiedy tylko znajdę chwilę tzw. wolnego czasu.

      (Tymczasem następny mój rozdział będzie powstawał pod sporą presją... Oby przynajmniej w miarę szybko)

      Usuń
    4. Blogger to ciężki biznes, trzeba sobie nawzajem pomagać linkami. ;D (A przyłaź! :D)

      (Jezu, tylko nie mów, że znowu z mojego radosnego pierdolenia czujesz presję, bo mi się głupio zrobi. XD Ja tak sobie tylko gadam, gorączkę mam i te sprawy.)

      Usuń
    5. Nie, presja wywodzi się z momentu, w którym znalazła się akcja, i z podświadomej chęci, żeby było epicko i żeby nie rzucać czytelnikom byle czego :) Zwłaszcza że Tony i Emily mają jakąś tę swoją miłość lekko pokopaną i nieźle by ich było sprowadzić na właściwą drogę :)
      Zdrawia żełaju!

      Usuń
  2. Samozwańczy Fanklub Caluma Flynna - chwilowo znów z anona - czuje się wywołany do tablicy, przeprasza i posypuje głowę popiołem.
    Aby zadośćuczynić milczeniu powiem może coś o ostatnich rozdziałach. Ponowne spotkanie Lindy i Henry'ego było DOBRE. Ale o relacji Henry'ego i Tony'ego to mi się czytało ciężko, bo ja doskonale wiem jak to jest TAK się przejmować (ach, personal dramas!), a oddane to zostało prześwietnie. (No i chwyt z oknem można było sobie darować, zmiłuj się nad nami!) Więc obiektywnapochwała i subiektywne westchnienie.
    Co do Emily powiem zaś, że strasznie mi się podoba to, jak subtelnie zmienia się styl w rozdziałach z nią. Robi się tam tak komfortowo i obyczajowo, jakbym czytała powieści z epoki. Nie martw się więc o romans - dotychczas był delikatny i naturalny, i wszystko wskazuje na to, że nadal taki będzie :)
    No i teraz o powstaniu spraw kilka. Nieemocjonalnie powiem, że świetne, jak zawsze, są opisy walk - jednocześnie czytelne i oddające powstańczy chaos. Nadal też sprawnie i szybko zarysowujesz postaci, i człowiek je od razu lubi. Czuć też tę mieszaninę emocji, powagi strachu i chojrakowania, która zawsze najsilniej do mnie przebijała z insurekcyjnych wspomnień.
    Mairéad wybiła się na moją drugą ulubioną bohaterkę kobiecą, deklasując Lindę. (Nawet mi trochę głupio, bo widzisz, z jedną się męczysz i budujesz wiele rozdziałów, a o drugiej napiszesz parę zdań i już wygrywa, ale jak to mówią serce nie sługa :D.)
    A emocjonalnir zakrzyknę, że konstrukcja rozdziału jest dokładnie taka, jak się spodziewałam, WIĘC DLACZEGO NADAL SIĘ EMOCJONUJĘ A NIECH CIĘ! (No i te dachy!)
    I tylko technicznie powiem, że buntuje się moja dusza przed zwieńczaniem akapitów trzykropkami, bo to takie... dramatyczne... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisaniu tego rozdziału towarzyszyło drżenie, że mnie złapiesz na jakiejś grubej nieścisłości - na przykład, na jakiej ulicy to się w ogóle odbywa? Dublin to nie front wschodni, gdzie można wstawić kilka dywizji, kilkanaście wiosek, jakieś wzgórze i nikt się nie zorientuje :D
      Co do konstrukcji rozdziału, to długo ona ewoluowała (chyba od sierpnia), a ostatecznie i tak przyszło mi improwizować :)
      A to dopiero z tą Mairéad. Jeżeli ona jest drugą ulubioną, to czyżby pierwsza była Emily? W każdym razie nie zaspojleruję szczególnie, jeśli powiem, że niedługo Emily będzie całkiem sporo.
      Muszę się pilnować z tymi wielokropkami. Mam to po ojcu...

      Usuń
    2. Nie nie, spokojnie, aż taka czepliwa nie jestem. Niestety to problem ze wszelkimi działaniami zbrojnymi na małej czasoprzestrzeni - mniej więcej wiadomo gdzie kto kiedy był i ciężko czasem to zgrać z konieczną obecnością własnych bohaterów. Człowiek przymknie oko, przechyłu głowę, przesunie mapkę, i wszystko będzie cacy ;)
      Ale tak poważniej to nic nie widzę co by mnie bolało w wiedzę historyczną. Rzucanie raczej ogólnych danych to w tej sytuacji raczej gwarant sukcesu, bo dorysowanie jednego zaułka więcej gdzieś pomiędzy to operacja którą mózg zrobi samoistnie (no nie będę czytać opka z mapą ówczesnego Dublina, a pod powieki nie wryło mi się przecież wszystko). Moim zdaniem praca domowa odrobiona jak zawsze fantastycznie! (Streszczenie tworzenia fikcyjnej potyczki na froncie wschodnim w punkt, hihi.)
      Zaiste Emilka jest moim numerem jeden i czekam z niecierpliwością jak też sobie z Tonym poradzi :) Myślę w gruncie rzeczy, że najwięcej i tak ten styl rozdziałów z nią robi - listy, sny, sielskie krajobrazy, wybieranie ciuchów, czy takie cudeńka jak przeziębioniowy "los kobiety fatalnej" z poprzedniego rozdziału :)

      Usuń